środa, 25 kwietnia 2012

Weselnie;)

W piątek nasza Izulka brała ślub. Napisałam w odpowiedzi na jej wpis na fb, że do szczęścia nie potrzeba ani literki "r" w nazwie ślubnego miesiąca, ani pięknej pogody w dniu ślubu, ani super kreacji czy wypasionego wesela.
Tak napisałam, bo tak myślę, tak myślałam 22 lata temu, gdy sama brałam ślub. A przeżyłam wtedy tyle ślubno-weselnych "wpadek", które kompletnie nie były w stanie zakłócić mojego, naszego szczęścia.

Ślub był w kwietniu, więc bez "r". Sukienkę miałam odkupioną, bo sklepowe mnie nie zachwycały, a na szycie było już za późno. Małż miał odkupiony garnitur, od kolegi, który kupił go na swój ślub, a ślub ten - nie pamiętam już, z jakiego powodu, się nie odbył.
Przyjaciółka, która miała być moją świadkową, a także uczesać mnie i upiąć welon, nie dojechała z Niemiec (o czym dowiedzieliśmy się rankiem w dzień ślubu), w związku z tym świadkami było dwóch facetów, a fryzurę robiła mi pierwsza z brzegu fryzjerka z łapanki i zrobiła to fatalnie. Jak się zobaczyłam w lustrze, zapadłam w takie odrętwienie z przerażenia (i niesmaku), że...zapomniałam o makijażu, ślub więc brałam totalnie saute:)
Bukiet nie wyglądał jak zamówiony, kolega, który miał nam zaśpiewać Ave Maria zachorował, a brat M., który wcześniej zaoferował, że sfilmuje ślub i wesele zapomniał kamery:)
Na weselny lokal wybraliśmy miejsce dla nas szczególne - knajpę, w której się poznaliśmy. Romantycznie, ale prawdę mówiąc nie był to lokal "wysokich lotów":) Za to fajnie się nazywał - Feniks:)
Kulminacyjny moment ślubnych "katastrof" nastąpił przed ołtarzem. Nie, nie, żadne z nas nie zwiało;) Kiedy o wyznaczonej porze stawiliśmy się w kościele, wyszedł do nas ksiądz i oznajmił, że...nie może nam udzielić ślubu. Bo nie dostarczyliśmy jakiegoś cholernego papierka (potwierdzenia, że w parafii M. 'ogłoszono' tzw. zapowiedzi). Nawet nie pytajcie o moją reakcję, byłam o krok od przywalenia temu biurokracie w sutannie nietrafioną ślubną wiązanką:) Całe szczęście, że ta parafia była w sąsiednim mieście, a nie na drugim końcu Polski. Przyjaciel M., łamiąc chyba wszystkie możliwe przepisy drogowe ( a wszelkie ograniczenia prędkości z całą pewnością) pojechał i załatwił, co trzeba, a ślub się odbył, choć jednak ze sporym opóźnieniem.
Reszta to już same drobiazgi - pogoda była nieciekawa, od teściów nie dostaliśmy nawet kartki z życzeniami a w połowie wesela właścicielka lokalu oświadczyła, że źle obliczyła koszty i zażądała dopłaty (przez grzeczność nie napiszę, co jej odpowiedziałam, powiem tylko, że ze względu na tak ważny dla mnie dzień powściągnęłam język i w odpowiedzi ograniczyłam ilość przekleństw do niezbędnego minimum. Aaa i nie skosztowałam weselnego tortu (nie pamiętam nawet, dlaczego). Ja! Wyobrażacie sobie?;)

Po takim "wstępie" nasze życie po ślubie mogło (i jest) już tylko być coraz lepsze i lepsze;)
A Wy? Przeżyłyście jakieś ślubno-weselne wpadki?

Moi rodzice w dniu swego ślubu.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Mam i ja;)

Uległam niemal już zbiorowej "histerii" klubowej i nabyłam:) Płyta z ćwiczeniami z Shape'a zaczyna już urastać do rangi klubowego gadżetu;)
Nie mam jednak złudzeń, płyta wyląduje obok swoich starszych koleżanek na półce, gdzie powoli, ale systematycznie zacznie obrastać kurzem zapomnienia. W każdym razie na pewno gdzieś tak do późnej jesieni. Jakoś wiosną/latem wolę inne formy ruchu. Nie jest to w moim przypadku w żadnym razie jakiś sport, tu stosuję się raczej do kultowego już chyba tekstu Beaty Tyszkiewicz - "nie kop pana, bo się spocisz". Więc nie kopię (pana, worka treningowego ani też dołków w hipotetycznym ogródku), nie uprawiam żadnych intensywnych ćwiczeń. Po prostu chodzę. Dużo, długo, daleko i często. Dla urozmaicenia napinam zwiotczały zadek, stojąc w kolejkach do kasy (przy czym trochę oszukuję, uparcie wybierając te najkrótsze). Oglądając tv ściskam w ramionach/między udami gumowe kółko, czasem trochę poskaczę przy muzyce. To tyle. Czasy, gdy ćwiczyłam dość intensywnie (siłownia, calanetics, bieganie, pilates) minęły dla mnie chyba bezpowrotnie kilka lat temu.
Czasem ponarzekam oczywiście na swoje "figurowe niedostatki" (co jest o tyle bez sensu, że jak się mało rusza a lubi zjeść, to raczej nie można się spodziewać innych rezultatów), ale w sumie traktuję to raczej z przymrużeniem oka, a nawet obu. Kilka nadprogramowych kilogramów i niedoskonałości figury jakoś nie spędzają mi snu z powiek.
Szykuje się kolejne śląskie spotkanie klubowe, wszystkie chętne proszone są o rezerwowanie sobie wolnego czasu w sobotę, 28 kwietnia:)
Monika - zgódź się na propozycję Agi:)
Kasia - liczę, że zawodów jednak nie będzie:)
Gabi - oj tam, pójdziesz na wagary:)
Ania - kochana, nie daj się prosić:)
Agnicha, Anka - wiem, że będziecie:)

środa, 11 kwietnia 2012

Baba z jajami;)

Generalnie nie mam nic przeciwko, a nawet jestem za, jeśli chodzi o babę przenośną, znaczy o babskie jaja w przenośni. Niestety, od jakiegoś czasu nęka mnie dosłowna baba (babsztyl, babofon jeden) z dosłownymi jajami. Kurzymi, żeby nie było;).
Przez kilka lat był święty czy tam bezjajeczny spokój, ale teraz upiorna baba powróciła. I nie jest to wcale przyjemne jak Powrót Jedi, już bardziej jak Mroczne Widmo;) Widmo poranne, dla ścisłości.
W każdą środę, ok. 8 rano, co czasem, zależnie od różnych okoliczności, bywa dla mnie bladym świtem, dzwoni do drzwi (a swoją drogą ciekawe, kto, do jasnej ciasnej, wpuszcza ją do klatki?) baba, piastująca w czułych choć drżących objęciach kilka wielkich wytłoczek z jajami.
Za każdym razem mówię babie, że nie chcę i nigdy chcieć tych jej jajek nie będę.
Ale albo:
- ma klapki na uszach
- ma sklerozę albo bardzo wybiórczą pamięć
- ma pomroczność jasną czy jakąkolwiek inną
- jest zagorzałą zwolenniczką zasady "nigdy nie mów nigdy"
- wszystkie powyższe naraz lub w rozmaitych konfiguracjach
bo z uporem godnym lepszej sprawy co tydzień dzwoni do drzwi i pcha się z tymi jajkami.
Zastanawiam się, kiedy do baby dołączy chłop, zbierający suchy chleb dla konia. Znając moje szczęście, pewnie wybierze sobie inny dzień tygodnia;)

Z braku fotki baby, chłopa, jajek czy chleba wrzucam zdjęcie konia;)

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

O drobiu ciąg dalszy;)

Była gąska, jest kurczaczek;) Z jajami;)
O ile o kurczę jestem spokojna, to w sprawie jajek mam poważne wątpliwości, czy dotrwają do świąt;)