Ostatnio wciąż natykam się na różne artykuły i felietony, mówiące, że powinnyśmy nauczyć się przyjmować komplementy.
Zawsze mi się wydawało, że chyba to potrafię. Moją wiarą zachwiała dziś ciocia, której nie widziałam wieki całe. Na mój widok wykrzyknęła radośnie (i donośnie): dobrze wyglądasz! Zanim zdążyłam z wdziękiem przyjąć komplement, ciocia dokończyła zdanie: przytyłaś:). Wdzięk mi zdechł, zanim zdążył się objawić;) I jak tu przyjąć takie - wątpliwe - komplementy? Najlepiej chyba wymazać z pamięci;)
Wymazywałam więc intensywnie, w pocie czoła (no dobra, w pocie całego ciała) ćwicząc na zajęciach z zumby. Wróciłam zmęczona, spocona, zziajana ale szczęśliwa, w oczach mając upojną wizję zrzuconych kalorii. A w domu przywitał mnie taki widok:
W tym miejscu powinna się pojawić fotka megawypasionego, prawie półmetrowego ciasta (czekoladowy biszkopt, na nim wielka warstwa kremu na bazie śmietany z kawałkami mandarynek, druga warstwa kremu mocno alkoholowego plus cytrusowa, również alkoholizowana polewa), które to cudo mąż dostał od właścicielki najlepszej rudzkiej cukierni jako dodatek do zapłaty. Niestety (a może i dobrze, gwarantuję, że dopadłby Was uciążliwy i wielce nieestetyczny ślinotok) coś mi się tu popiętroliło i nie mogę dodać zdjęć:/
Nie będę ściemniać, że oparłam się pokusie:) Ale mając na uwadze słowa ciotki, wesele na karku i Iwonę, której obiecałam wzajemne wsparcie - pożarłam tylko maleńki kawałek, kategorycznie nakazując, by małżon usunął mi ten grzeszny produkt sprzed oczu, najlepiej konsumując go na poczekaniu:) Z pokoju obok słyszę pełne rozkoszy westchnienia i mlaski, więc mam nadzieję, że polecenie zostanie wykonane;)
Aaaaa, dostałam już pierwszy urodzinowy prezent - Aniu, cioteczko nasza, dziękuję:*