Zarówno miniony, jak i ten weekend (w sumie też już miniony;p) ujawnił w całej okazałości oraz krasie, że złota polska jesień to zjawisko istniejące rzeczywiście, a nie tylko jakiś mit:)
Było ciepło, złoto, kolorowo i pięknie, na fali entuzjazmu przeszło mi nawet przez myśl, żeby się wybrać na grzybobranie. Myśl owa pojawiła się szybko jak błyskawica i jeszcze szybciej zgasła była, jak ta świeczka w horrorze klasy C, w scenie wywoływania duchów;) Bo przypomniało mi się nasze ostatnie grzybobranie, entuzjazm we mnie zdechł i wiedziałam już, że zupy grzybowej to ja raczej nie zjem.
Generalnie to my z M. za grzybami nie przepadamy (wyjątkiem są pieczarki, które możemy zawsze, wszędzie, pod każdą postacią i w dowolnej ilości), ale lubimy pętać się po lasach i grzyby zbierać.
Od kilkunastu lat jeździmy w jedno miejsce. Zawsze czułam się bezpiecznie na takich wyprawach, bo M. bezbłędnie trafiał tam, gdzie chcieliśmy, obserwując podczas wędrówki jakieś tam charakterystyczne punkty w terenie, który dla mnie był tylko skupiskiem drzew i krzaków.
W zeszłym roku M. postanowił przetestować w charakterze leśnego przewodnika gps. Byłam wielce sceptyczna, ale wiadomo - ciężko dziecku zabrać zabawkę, więc ustąpiłam.
Na "naszym" parkingu leśnym było więcej aut niż przed CH Silesia w sobotnie popołudnie, wokół pętały się tabuny ludzi, pojechaliśmy więc kilka km dalej..
Weszliśmy w las, ja uzbrojona w koszyk i kozik, małż w gps i drewniany badyl. M. odpalił ustrojstwo. Nie powiem, dokładne było, pokazywało każdą ścieżynkę, nawet strumyczek nie szerszy niż 10 cm, gdyby jeszcze lokalizowało grzyby byłabym skłonna zmienić zdanie o przydatności owego pudełka. Małż, zachwycony działaniem, kompletnie olał rozglądanie się po okolicy, beztrosko zagłębialiśmy się coraz bardziej w las, jak ten Jaś z Małgosią, gdy nagle...nie, nie zobaczyliśmy chatki z piernika, tak słodko nie było...gps wydał z siebie jakiś wielce podejrzany skrzek i zdechł był śmiercią nagłą i niespodziewaną. Wstępne oględziny potwierdziły diagnozę - zgon nastąpił z braku zasilania, gdyż mój genialny małżonek zapomniał przed wyjazdem sprawdzić stan baterii. A jak wiadomo, kabelek w środku lasu możemy sobie co najwyżej wetknąć w wiadome miejsce, tylko nic nam z tego nie przyjdzie (choć miałam straszną ochotę zrobić to M. w tamtej chwili). Po godzinie błądzenia nabrałam nieprzepartej, rosnącej z każdą sekundą ochoty, by przywalić chłopu w łeb koszykiem z bekhendu, wepchnąć mu w otwór gębowy sparszywiałego muchomora i dokończyć dzieła przy użyciu nieco tępego nożyka. A potem, siedząc na spróchniałym pniaku, nie zważając na gryzące mnie w zadek insekty niewiadomego pochodzenia, chciałam już tylko...jeść, pić, do domuuuuuu...Kiedy w środku lasu natknęliśmy się na faceta, który okazał się być jakimś pracownikiem nadleśnictwa, byłam gotowa wycałować go w nieogoloną gębę, podarować mu koszyk z grzybami, zawartość małżowskiego portfela a przede wszystkim ten cholerny gps, byle tylko wyprowadził nas z lasu.
Nigdy przedtem zwietrzała, zimna i gorzka kawa z termosu nie smakowała mi tak wybornie. Nigdy wcześniej nieco już czerstwa bułka z przywiędłym liściem sałaty i obsuszonym już serem nie wydała mi się tak pyszna. Nektar i ambrozja? Greccy bogowie nie wiedzieli, o czym mówią:)
Mając więc jeszcze w pamięci nasze przygody pod hasłem: leśna odyseja 2012 stwierdziłam, że nie jestem jeszcze gotowa na kolejne grzybobranie. Wybrałam spacer w miejscu bardziej oswojonym i dokładnie mi znanym:)
Nie miałabym nic przeciwko, by taka piękna pogoda utrzymała się jak najdłużej:)
A na koniec - efekt bezsennej nocy, czyli kolejna ozdobiona przeze mnie puszka:)
Mam nadzieję, że następny wpis stworzę jeszcze w tym roku;) I że ktoś to w ogóle czyta:)