poniedziałek, 11 listopada 2013

Szydełkowanie jest proste:)

Od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad powrotem do szydełkowania, które "'uprawiałam"' wieki temu. Kiedy więc w czwartek pojawiło się czasopismo "Szydełkowanie jest proste", z szydełkiem i dwoma motkami wełny, pomyślałam -- lepszego momentu nie będzie. Tradycyjną drogą kupna nabyłam dwa egzemplarze i ... przepadłam. Wciągnęło mnie na maksa, świat prawie przestał istnieć; przyłapałam się na tym, że omal nie poszłam z szydełkiem do wc i prawie pomieszałam nim kawę;)
W piątek zużyłam wełnę z czasopism i zabrałam się za jakieś walające się po chałupie ( w różnych przedziwnych miejscach) resztki wełny.
W niedzielny wieczór wykończyłam co miałam i poczułam się jak ćpun na głodzie, jak alkoholik siłą oderwany od butelki. 
Wełnaaaaa! Chcę wełny! Już, teraz, zaraz, natentychmiast!
W dzikiej desperacji rzuciłam się przekopywać szafę, szafki i szuflady w poszukiwaniu ciuchów, które mogłabym spruć. Mieszkanie zaczęło wyglądać jak po bardzo pośpiesznie i z wielką determinacją przeprowadzonej rewizji ( przy okazji znowu zgromadziłam sporą torbę ubrań, które oddam we wtorek na kolejną zbiórkę Górnośląskiego Towarzystwa Charytatywnego).
I wreszcie - cud - z czeluści szafy wykopałam kilka czapek i szalików, w których już nie chodzę.
Posadziłam małża do prucia (przekupując go obietnicą deseru i inszych rozrywek) a sama stanęłam nad nim niczym diabeł nad duszą, w dłoni zamiast wideł dzierżąc szydełko, z szatańskim błyskiem w oku.
W końcu głód  wełny ( Jezusie, zabrzmiało jakbym była jakimś gigantycznym wygłodniałym molem) został na jakiś czas zaspokojony, mogę spokojnie produkować kwadraty, z których powstanie patchworkowa narzuta.
Miłego tygodnia:)

niedziela, 20 października 2013

Idzie jesień przez park...

Zarówno miniony, jak i ten weekend (w sumie też już miniony;p) ujawnił w całej okazałości oraz krasie, że złota polska jesień to zjawisko istniejące rzeczywiście, a nie tylko jakiś mit:)
Było ciepło, złoto, kolorowo i pięknie, na fali entuzjazmu przeszło mi nawet przez myśl, żeby się wybrać na grzybobranie. Myśl owa pojawiła się szybko jak błyskawica i jeszcze szybciej zgasła była, jak ta świeczka w horrorze klasy C, w scenie wywoływania duchów;) Bo przypomniało mi się nasze ostatnie grzybobranie, entuzjazm we mnie zdechł i wiedziałam już, że zupy grzybowej to ja raczej nie zjem.
Generalnie to my z M. za grzybami nie przepadamy (wyjątkiem są pieczarki, które możemy zawsze, wszędzie, pod każdą postacią i w dowolnej ilości), ale lubimy pętać się po lasach i grzyby zbierać.
Od kilkunastu lat jeździmy w jedno miejsce. Zawsze czułam się bezpiecznie na takich wyprawach, bo M. bezbłędnie trafiał tam, gdzie chcieliśmy, obserwując podczas wędrówki jakieś tam charakterystyczne punkty w terenie, który dla mnie był tylko skupiskiem drzew i krzaków.
W zeszłym roku M. postanowił przetestować w charakterze leśnego przewodnika gps. Byłam wielce sceptyczna, ale wiadomo - ciężko dziecku zabrać zabawkę, więc ustąpiłam.
Na "naszym" parkingu leśnym było więcej aut niż przed CH Silesia w sobotnie popołudnie, wokół pętały się tabuny ludzi, pojechaliśmy więc kilka km dalej..
Weszliśmy w las, ja uzbrojona w koszyk i kozik, małż w gps i drewniany badyl. M. odpalił ustrojstwo. Nie powiem, dokładne było, pokazywało każdą ścieżynkę, nawet strumyczek nie szerszy niż 10 cm, gdyby jeszcze lokalizowało grzyby byłabym skłonna zmienić zdanie o przydatności owego pudełka.  Małż, zachwycony działaniem, kompletnie olał rozglądanie się po okolicy, beztrosko zagłębialiśmy się coraz bardziej w las, jak ten Jaś z Małgosią, gdy nagle...nie, nie zobaczyliśmy chatki z piernika, tak słodko nie było...gps wydał z siebie jakiś wielce podejrzany skrzek i zdechł był śmiercią nagłą i niespodziewaną.  Wstępne oględziny potwierdziły diagnozę - zgon nastąpił z braku zasilania, gdyż mój genialny małżonek zapomniał przed wyjazdem sprawdzić stan baterii. A jak wiadomo, kabelek w środku lasu możemy sobie co najwyżej wetknąć w wiadome miejsce, tylko nic nam z tego nie przyjdzie (choć miałam straszną ochotę zrobić to M. w tamtej chwili). Po godzinie błądzenia nabrałam nieprzepartej, rosnącej z każdą sekundą ochoty, by przywalić chłopu w łeb koszykiem z bekhendu, wepchnąć mu w otwór gębowy sparszywiałego muchomora i dokończyć dzieła przy użyciu nieco tępego nożyka. A potem, siedząc na spróchniałym pniaku, nie zważając na gryzące mnie w zadek insekty niewiadomego pochodzenia, chciałam już tylko...jeść, pić, do domuuuuuu...Kiedy w środku lasu natknęliśmy się na faceta, który okazał się być jakimś pracownikiem nadleśnictwa, byłam gotowa wycałować go w nieogoloną gębę, podarować mu koszyk z grzybami, zawartość małżowskiego portfela a przede wszystkim ten cholerny gps, byle tylko wyprowadził nas z lasu.
Nigdy przedtem zwietrzała, zimna i gorzka kawa z termosu nie smakowała mi tak wybornie. Nigdy wcześniej nieco już czerstwa bułka z przywiędłym liściem sałaty i obsuszonym już serem nie wydała mi się tak pyszna. Nektar i ambrozja? Greccy bogowie nie wiedzieli, o czym mówią:)
Mając więc jeszcze w pamięci nasze przygody pod hasłem: leśna odyseja 2012 stwierdziłam, że nie jestem jeszcze gotowa na kolejne grzybobranie. Wybrałam spacer w miejscu bardziej oswojonym i dokładnie mi znanym:)
Nie miałabym nic przeciwko, by taka piękna pogoda utrzymała się jak najdłużej:)
A na koniec - efekt bezsennej nocy, czyli kolejna ozdobiona przeze mnie puszka:)
Mam nadzieję, że następny wpis stworzę jeszcze w tym roku;) I że ktoś to w ogóle czyta:)



sobota, 3 sierpnia 2013

Seans filmowy;)

Obejrzeliśmy niedawno film z wspomnianego wcześniej wesela (no dobra, bardzo fragmentarycznie, jakoś nie mam cierpliwości do oglądania takich produkcji).
Jezusieńku, dawno się tak nie uśmiałam:) Scena, w której zwinięta w paragraf u stóp panny młodej, mamrocząca coś (no, wiadomo co) pod nosem,  z dziko zawziętym grymasem twarzy usiłuję zapiąć ten cholerny but powinna przejść do historii kinematografii. Najkrócej rzecz ujmując - przypominam Golluma z Władcy Pierścieni, zwłaszcza pozycją, taką pokurczoną.
Owszem, mam więcej włosów, jestem lepiej ubrana i z całą pewnością to, co mamroczę nie przypomina gollumowego "skarbie, mój skarbie", tylko naszą swojską k***ę pospolitą, ale cała reszta się zgadza.

Wczoraj spotkałam się z naszą klubową Anią, czyli ciotką Imogeną (vel space monkey), było zimne piwo i boskie lody piernikowe (  Ania miała wątpliwości, czy lody piernikowe w środku upalnego lata to dobry pomysł, ale okazało się, że to był strzał w dziesiątkę), a dziś imprezuję ze znajomymi:) Podejrzewam, że piekielny upał zetnie nas z nóg po pierwszym drinku;)


Poduszki, wyprzedaż, KIK, całe 4 zł sztuka:)
159 sztuka w kolekcji, Emma Bridgewater, TK Maxx

Miłego weekendu:)

piątek, 5 lipca 2013

Nie miała baba...

...za dużo czasu, to się jeszcze zafiksowała scrapowo;)
Nie są to do końca klasyczne scrapy, ale takie tam moje wariacje;)








Miłego weekendu:)

czwartek, 20 czerwca 2013

Asertywność potrzebna od zaraz;)

Jak w tytule...Jakieś kursy/warsztaty/korepetycje, cokolwiek. Niech mnie ktoś w końcu nauczy, jak mówić "nie", bo już totalnie dam sobie wejść na głowę i przygnieciona - zniknę;)
Tym razem dałam się wrobić w pomoc pannie młodej (siostrzenicy M.) w ubieraniu się do ślubu. Samo w sobie nic złego, ale na tydzień przed ślubem dowiedziałam się, że cała garderobiana akcja ma być filmowana, a to już niezupełnie moja bajka.

Mam nadzieję, że zostanie pod ten filmik podłożona jakaś głośna muza, bo w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że panienkami lekkiego prowadzenia się (czyli kur**mi oczywiście) nie rzucam wcale w myślach, lecz na głos. No nie nadaję się na ślubną filmowaną garderobianą, przykro mi.
Przy okazji kręcenia usiłowałam ubić własny interes i namówić kamerzystę, by mi "sfotoszopował" worki podoczne, ale pan filmowiec nie wykazał woli współpracy w tym temacie;)
Gwoździem programu była scenka, w której panna młoda przytulała się czule do poduszki ze zdjęciem przyszłego męża, robiąc przy tym tęskną minę zranionej sarenki.
I wtedy pomyślałam:
1. ...i co ja robię tu, co ja tutaj robię...
2. zamiast pchać na siłę do mikrej kopertówki błyszczyk, tusz i chusteczkę, trzeba tam było wcisnąć piersiówkę z przyjemnie otumaniającą i zobojętniającą substancją;)

Ten drugi błąd nadrobiłam już na weselnym przyjęciu (które, wbrew moim obawom, okazało się całkiem udane). Po pierwszym drinku opuściło mnie zdenerwowanie, po drugim mogłam się już sama śmiać ze swojego udziału w wiadomym filmiku (pomogła świadomość, że choć "grałam" beznadziejnie i nie trzymałam się ani tekstu ani scenariusza, nikt mi za tę "rolę" nie wlepi Złotej (ani żadnej innej) Maliny, po trzecim drinku zaczęłam się dobrze bawić:)

Teraz delektuję się truskawkowym koktajlem, wzmocnionym nieco kropelką (umownie;p) malibu i otoczona wentylatorami próbuję przetrwać ten piekielny upał:)

poniedziałek, 27 maja 2013

Mea culpa...

mea maxima culpa ( czy jakoś tak to leciało), że z takim poślizgiem wpis prezentowy się ukazuje. A nawet nie tyle wpis, ile fotki (no chyba, że znów ten ...wykropkowany blogspot się zbiesi i fotki nie wgra)
Kochane dziewczyny, kobiety, baby moje miłe - dziękuję Wam wszystkim raz jeszcze:)
Jesteście jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, wyjątkowe - nie zmieniajcie się nigdy:)
Oooo, cuda i dziwy, udało się:)
Dziękuję raz jeszcze:*** Agnicha, Anka, Monika, Aggie, Amolko, Ju, Martyna, Czarna Ania, Czesterek, Ciotka Ania, Madeleine:*** Marteniczka, Gosia, Rzaba, Bułeczka, Efyre:** I cała reszta:*

środa, 8 maja 2013

Komplementy;)

Ostatnio wciąż natykam się na różne artykuły i felietony, mówiące, że powinnyśmy nauczyć się przyjmować komplementy.
Zawsze mi się wydawało, że chyba to potrafię.  Moją wiarą zachwiała dziś ciocia, której nie widziałam wieki całe. Na mój widok wykrzyknęła radośnie (i donośnie): dobrze wyglądasz! Zanim zdążyłam z wdziękiem przyjąć komplement, ciocia dokończyła zdanie: przytyłaś:). Wdzięk mi zdechł, zanim zdążył się objawić;) I jak tu przyjąć takie - wątpliwe - komplementy? Najlepiej chyba wymazać z pamięci;)
Wymazywałam więc intensywnie, w pocie czoła (no dobra, w pocie całego ciała) ćwicząc na zajęciach z zumby. Wróciłam zmęczona, spocona, zziajana ale szczęśliwa, w oczach mając upojną wizję zrzuconych kalorii. A w domu przywitał mnie taki widok:

W tym miejscu powinna się pojawić fotka megawypasionego, prawie półmetrowego ciasta (czekoladowy biszkopt, na nim wielka warstwa kremu na bazie śmietany z kawałkami mandarynek, druga warstwa kremu mocno alkoholowego plus cytrusowa, również alkoholizowana polewa), które to cudo mąż dostał od właścicielki najlepszej rudzkiej cukierni jako dodatek do zapłaty. Niestety (a może i dobrze, gwarantuję, że dopadłby Was uciążliwy i wielce nieestetyczny ślinotok) coś mi się tu popiętroliło i nie mogę dodać zdjęć:/

Nie będę ściemniać, że oparłam się pokusie:) Ale mając na uwadze słowa ciotki, wesele na karku i Iwonę, której obiecałam wzajemne wsparcie - pożarłam tylko maleńki kawałek, kategorycznie nakazując, by małżon usunął mi ten grzeszny produkt sprzed oczu, najlepiej konsumując go na poczekaniu:) Z pokoju obok słyszę pełne rozkoszy westchnienia i mlaski, więc mam nadzieję, że polecenie zostanie wykonane;)

Aaaaa, dostałam już pierwszy urodzinowy prezent - Aniu, cioteczko nasza, dziękuję:*

piątek, 19 kwietnia 2013

Ten pierwszy raz...

Podobno kiedyś musi być ten pierwszy raz.
Pierwsze słowo, pierwszy krok, pierwszy pocałunek, pierwsza miłość, pierwszy papieros, pierwszy drink...
To wszystko (i więcej jeszcze) dawno już za mną, zdarzyło się wieki temu. Ale bliżej mi nieznana siła wyższa zadbała, by pierwsze razy nie ograniczały się tylko do rzeczy przyjemnych i do dzieciństwa/młodości przypisanych.
W podeszłym wieku też można "zaliczyć" jakiś debiut.
Mnie to właśnie spotkało. Dzisiaj. Tylko dlaczego musiało to być nieprzyjemne, wkurzające i...płatne?
Mandat dostałam. Pierwszy w życiu. Nie mam prawa jazdy, więc jak się domyślacie, nie było to osławione "za niemanie świateł", lecz za przechodzenie przez jezdnię w niedozwolonym miejscu.
Pewnie uniknęłabym kary, gdybym tylko potrafiła zaczerpnąć z bogatego repertuaru mojej koleżanki, która w sytuacjach zagrożenia mandatem na poczekaniu potrafi się rozpłakać, rozhisteryzować, opowiadać ckliwe historyjki o chorych dzieciach, mężu pijaku, niskopłatnej pracy, potrafi prosić, błagać, żebrać nieomal.
Niestety, ja to ja - duma nie ucierpiała, ucierpiał więc portfel.
Co prawda podjęłam próbę negocjacji, pytając z dobrze (mam nadzieję) ukrytą złośliwością pana policjanta, czy raczej nie wolałby bandziorów łapać, ale pan władza nie był zainteresowany konwersacją w tym temacie. Dalej się nie posunęłam, bo pan policjant wyglądał na średnio kumatego. A dodatkowo mało atrakcyjnego - koło dwudziestki, paskudnie obgryzione paznokcie i pryszcze. Dlatego też zrezygnowałam z próby przekupstwa w naturze, takiego jak w dowcipie:
"Dwóch policjantów zatrzymuje kobietę ( a jakże, niech będzie, przechodzącą w niedozwolonym miejscu).
- Otrzymuje pani mandat.
- A czy nie mogłabym zapłacić w naturze?
- Co to znaczy: "w naturze"?
- No wiecie, musiałabym zdjąć majtki i wam dać...
Na to policjant pyta kolegę:
- Potrzebne ci majtki?
- Nie.
- Mnie też nie..."


Nie, to nie;)







Miłego weekendu:)

sobota, 30 marca 2013

W oczekiwaniu na wiosnę świętujemy:)

Za zielenią, za wiosną tęskni nawet zając;)
A tymczasem nawet rzeżucha jakaś niemrawa wyrosła;)

Kochane, skoro wiosna nas nie rozpieszcza, rozpieśćmy się same na święta:)
Kulinarnie, rodzinnie, seksualnie - jak tam komu pasuje:)
Gdziekolwiek, jakkolwiek, z kimkolwiek spędzacie ten czas, spędźcie go tak, jak chcecie:)
Niech jajka nie podniosą Wam cholesterolu a serniki i baby nie powiększą zadków (no, chyba, że akurat o tyłku takowym marzycie).
Raz jeszcze dziękuję za pamięć, za piękne kartki i życzenia:*
I niech wiosna w końcu będzie z nami, w naszych domach, sercach, za oknem:)



sobota, 9 marca 2013

Takie tam różne;)

Wczorajszy Dzień Kobiet postanowiłam uczcić dogadzając na różnych płaszczyznach kobiecie, którą znam najlepiej na świecie:) Czasem mnie wkurza, czasem nawet doprowadza do łez, ale równie często mnie bawi i sprawia, że się uśmiecham. W sumie - lubię babę, którą jestem:)
W ramach świętowania kupiłam sobie tulipana sztuk jeden, wypiłam kawę/drinka z przyjaciółką, ozdobiłam dekupażowo kilka drewnianych osłonek,  wykupiłam karnet na zumbę:)
A przy wielkim współudziale innych bab - sąsiadki, koleżanek i naszej Ju (dziękuję, kochana) "odebrałam"  promocyjne puszki Jacobs (wczoraj ostatnią).
Miłego weekendu:)

poniedziałek, 4 marca 2013

Kochanka mojego męża...

Kochanka mojego męża ma na imię
Jest wredną szwedzką suką, która za miłość wystawia słone rachunki.
Słucham z niezdrową fascynacją połączoną z obrzydzeniem, jak podniecony małż odmienia jej imię przez wszystkie możliwe przypadki, lekka zazdrość mnie zżera, bo już nie pamiętam kiedy do mnie tak się ślinił i ekscytował. Jula to, w Juli tamto, z Julą owo i tak od dnia, kiedy M. dowiedział się, że boska Jula wprowadza się do Gliwic.
A najgorsze jest to, że oni się wcale z tym romansem nie kryją, wszędzie natykam się na dowody. A to zestaw wierteł, a to nowa szlifierka...choć w sumie i tak to lepsze, niż cudze majtki pod łóżkiem;)

Moja pocieszycielka:
Miłego tygodnia:)


środa, 27 lutego 2013

Radosna twórczość;)

Już od jakiegoś czasu zastanawiałam się, co zrobić z kilkoma zdublowanymi sercowymi puszkami z mojej kolekcji. Od równie długiego czasu krążyłam wokół tematu decoupage'u. Nadszedł czas, by połączyć oba te fakty i spróbować swoich sił - postanowiłam ozdobić owe podwójne puszki metodą "dekupażu" i w ten sposób zyskać kolejne egzemplarze w kolekcji.
Łatwe to nie było - w sprawach manualno-plastycznych reprezentuję gatunek "zdolnych inaczej" ( nie narysuję prostej dwucentymetrowej kreski bez użycia linijki, namalowanie kółka bez cyrkla przewyższa moje możliwości itp.). Ale dzięki poradom naszej Gabi (dziękuję, kochana) i instrukcjom wujka Google'a jakoś się udało. Moim "dziełom" do ideału daleko, są nieco niedorobione i toporne, ale się nie zniechęcam;) Od strony finansowej zadanie miałam o tyle ułatwione, że - ze względu na rozliczne zainteresowania i pasje mojego M. - przeróżne kleje, lakiery, akryle, pędzle i gąbeczki zawsze są w naszym domu. W zasadzie pozostało mi tylko kupić ozdobny papier ryżowy i przystąpić do działania.
I powiem Wam, że sprawiło mi to sporo radości:)
A teraz latam z obłędem w oczach po chałupie w poszukiwaniu kolejnych obiektów, zdatnych do moich eksperymentów:)

piątek, 22 lutego 2013

Oddam teściową;)

Nasza Monika (mam nadzieję, że to nie jest subtelna zemsta za pipę-pipę) zaprosiła mnie do kolejnej zabawy blogowej. Przyjrzałam się zadaniu wnikliwie i muszę stwierdzić, że ciężko będzie. Dlatego odkładam udział w niej na czas bliżej nieokreślony;)
Zabawa polega na udzieleniu "fotograficznej" odpowiedzi na "sto pytań do...". Wbrew przepowiedniom rzeczonej Moniki (no, ja doprawdy nie wiem, skąd się wzięły takie przypuszczenia;p) na moich zdjęciach-odpowiedziach nie wystąpiłyby w roli głównej sercowe puszki, ale mój małż osobisty wieloletni (jako bohater pierwszoplanowy, jako dodatek, jako tło odpowiedzi). No i tu się właśnie zaczynają schody, a raczej stara, spróchniała, zeżarta przez korniki, pozbawiona połowy szczebli drabina do nieba;)
Uzbrojona w słodki deser, słodką minę i mając jeszcze kilka babskich sztuczek w zapasie, poszłam zapytać M. o jego zdanie w sprawie udziału w upublicznionej sesji zdjęciowej. Chłop odpowiedział gestem ( wielce wymowne wielokrotne stukanie się palcem w czoło) i słowem ( ściślej rzecz ujmując wiązanką słowną, złożoną głównie z wyrazów powszechnie uznawanych za obelżywe). Krótko mówiąc - odmowa uprawnień;)
Dopóki jakoś nie obejdę tych zakazów, proponuję, by zamiast mnie w zabawie wzięły udział Agnieszka (Agnicha) i Małgosia (Czesterek), o ile tylko mają na to ochotę:) Szczegóły zabawy na blogu Moniki.

Ja zamierzam dziś delektować się lekturą...
i słodkościami...
W międzyczasie przyzwyczajając się do nowej sypialnianej kolorystyki;)
Miłego weekendu:)


niedziela, 17 lutego 2013

Kradzione nie tuczy;)

I po spotkaniu...
Jak zwykle pozostał mały kac i duży niedosyt...
Koniecznie trzeba zorganizować jakieś dłuższe weekendowe spotkanie klubowe, może wtedy zdołamy się nagadać:) Tak więc - Łódź niech się szykuje na dywanowy nalot:)

Podkradłam zdjęcia Aggie i Amolko, z sentymentu wrzucam tu moje pazury, po których dziś został jeno wspomnień (i tych fotek) czar;)
Zaczynały mi już przeszkadzać w codziennym funkcjonowaniu, np. istniało całkiem realne ryzyko, że dłubiąc sobie w nosie przebiję się do mózgu, więc dziś rano skazałam paznokcie na śmierć przez ścięcie i dokonałam egzekucji. Mąż popadł w związku z tym w czarną rozpacz, bo wieczorne drapanko po plecach stanowiło jego ulubiony element gry wstępnej.
Mam tylko nadzieję, że "za karę" nie odetnie mnie od seksu aż do momentu odrośnięcia narzędzi rozkoszy;)

"Ukradłam" też przepis na babeczki (mmmm, przepyszne - prezent od Amolko i Aggie). Zdradzę Wam, że prezentów było więcej - bosko pachnące świeczki od Gabi i piękne kosmetyki od Agnichy:)

Uciekam, by poleżeć sobie pod drzewkiem:)



sobota, 9 lutego 2013

Polowanie czas zacząć;) + dodatek z ostatniej chwili:)

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie coś o jakichś fajnych sercowych puszkach,  proszony jest o pilny kontakt z autorką bloga;)
Miłego weekendu:)

I miłego tygodnia:)


niedziela, 3 lutego 2013

Nie miała baba kłopotu...

...wymyśliła malowanie "salonu". A potem, zachłanna istota, poszła za ciosem i "dołożyła" sypialnię.
W gruncie rzeczy samo malowanie to pikuś czy tam inszy mały browar, chodzi o to, że malowanie poprzedziło "drapanie" ścian i położenie gładzi. A kto to przeżył ten wie, o jakim "syfie" mowa. Pół biedy, gdy robi się to w pustym mieszkaniu, które potem w miarę prosto doprowadzić do porządku. Ale jak się ma w mieszkaniu wszystkie meble, sprzęty, setki książek, płyt, notesów, puszek, drobiazgów, drobiażdżków, dupinek, duperelek, pierdołek, durnostojek, kurzołapek i tony innego, niezbędnego do życia barachła, to sprzątanie jest koszmarem, zwłaszcza gdy piszącej te słowa daleko do perfekcyjnej pani domu.
Najgorsze jednak jest to, że ten cholerny pył nie tylko osiadł na wszystkim (i to mimo owinięcia chałupy w kilometry folii), nie tylko wcisnął się we wszystkie możliwe dziury i otwory, ale także skutecznie zaćmił mnie umysłowo. I w stanie owego zaćmienia (napisałabym "zapylenia", ale mogłoby to zostać opacznie zrozumiane) pojechałam do Castoramy i drogą kupna nabyłam farbę do sypialni (ta do salonu, którego malowanie zostało zaplanowane wieki temu, już wcześniej została kupiona).
Gdy małż, uzbrojony w oprzyrządowanie będące połączeniem odkurzacza z rozpylaczem ( wyglądał jak faceci z "Pogromców duchów") zaczął malowanie, ja poszłam do sklepu. A po powrocie omal nie padłam w drzwiach sypialni w pozie Rejtana, rozdzierając na sobie szaty. Coś, co na sklepowym próbniku wyglądało jak przybrudzony, złamany szarością wrzos na żywo prezentowało się jak wściekły a nawet wścieknięty amarant. Nie, żeby nieładnie, ale tak jakoś - zupełnie nie "po mojemu".
Na moją nieśmiałą sugestię, by może kupić jakąś inną farbę małżonek przybrał samoczynnie barwy wojenne, czyli upodobnił koloryt oblicza do świeżo pomalowanej ściany, więc odpuściłam w obawie, że trzaśnie mi chłopina na zawał albo inszy wylew.
Teraz liczę choć na to, że ognisty kolor ścian przełoży się na ogniste noce w sypialni, budząc w nas, staruszkach, dzikie wściekłe żądze;)
Miłego tygodnia:)

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Moja menażeria;)

Kilka lat temu wielce zdegustowana odkryłam (a nawet chyba opisałam) fakt zagnieżdżenia się chomików. Nie w domu, hodowla domowa mnie nie przeraża, w dzieciństwie miałam nawet chomików kilka (m.in. mistrza ucieczek, ryżego Bońka). Przerażające, koszmarogenne chomiki zagnieździły się (ba, zadomowiły i zameldowały na stałe) na mojej twarzy, tworząc wielce nieestetyczne wory, takie wstrętne coś, co u psów ( o ile się nie mylę) nazywa się fafle.
Jakiś czas temu do chomików dołączyły pelikany, straszliwe zwisy ramienne, które powiewają mi, łopocząc jak flagi nawet wtedy, gdy wiatr nie wieje.
Jeśli do tego zwierzyńca dodać rybki w akwarium, kota w głowie, pająki na policzkach, słoniowe nogi i wilczy apetyt, to okazuje się, że mam na stanie niezłą menażerię;)
Jednak naprawdę martwić się zacznę dopiero wtedy, gdy do grona w/w zwierzaków dołączą białe (albo ku większej zgrozie różowe) myszki;)

Sezon się zaczyna:)
I nie jest to - na szczęście - sezon na leszcza;)

Miłego tygodnia:*

wtorek, 15 stycznia 2013

Coś dla ciała;)

Poprzedni wpis traktował o czymś dla ducha, czyli o książkach, teraz pora na przyjemności cielesne. No, poniekąd cielesne, o zakupach mowa;)
Nie wiem, czy do końca można to nazwać łupami z wyprzedaży, bo kupione w TK Maxx, czyli raju całorocznej wyprzedaży;)
I jeszcze, a jakże, lakiery:)
Ten pierwszy to GR Jolly Jewels, przeceniony z 12,90 na 2,00 bo odkleiła się nalepka z nazwą firmy;)
M. skomentował, że trza było się dyskretnie "przelecieć" po półkach i poodklejać więcej;)
Nie powiem, zastanawiałam się przez chwilkę nad tym pomysłem, więc gdyby mnie nie było na najbliższym klubowym spotkaniu, to wiedzcie, że siedzę w kiciu za nalepki, to jest za niewinność znaczy;)




wtorek, 8 stycznia 2013

3 kg w 2 minuty:)

Nie, aż w tak oszałamiającym tempie nie tyję, choć szybkość budowania tkanki tłuszczowej, zwłaszcza zimą (wiadomo, niezbędna do przeżycia warstwa ochronna) jest u mnie doprawdy imponująca:)
Zdobyłam 3 kg drukowanego szczęścia:)
Już od progu biblioteki powitał mnie okrzyk: pani Beato, mamy nowe książki, chce pani?
Phy, też pytanie, naprawdę;)

Jestem przygotowana na długie zimowe wieczory:)

A Wy czytałyście ostatnio coś ciekawego?