niedziela, 30 października 2011

Kapusta - głowa pusta;)

Od zawsze wiem, że nie ma najmniejszego sensu wysyłać mojego M. po zakupy. No, można spróbować, jeśli się zapragnie śrubek, papieru ściernego, wiertarki czy czegoś tam w ten deseń. Jednak posyłanie małża mego po jakiekolwiek zakupy spożywcze kompletnie mija się z celem. Wiem to i z reguły unikam jak wampir czosnku (a co bardziej nowoczesny werbeny), ale czasem się zapominam. Choć już chyba Einstein przestrzegał, że głupotą jest robienie ciągle tego samego i spodziewanie się innych rezultatów. Ale jakoś w głowie mi się nie mieści, że dorosły człowiek, poproszony o kupno jednej, bardzo konkretnie sprecyzowanej i nazwanej rzeczy, potrafi przynieść ze sklepu coś zupełnie innego.
A ja naprawdę z reguły bardzo, bardzo się staram niezwykle precyzyjnie określić, czego potrzebuję. Nie proszę o kupno kilku bułek lecz o dwie grahamki. Nie mówię: jogurt owocowy, tylko Jogobella light truskawkowa. Nie kawałek sera lecz 25 deko pełnotłustego radamera. A co dostaję? Bagietkę, kefir i szczypiorkowy serek topiony.
Wczoraj znów się zapomniałam. Małżon został poproszony o nabycie główki czerwonej kapusty średniej wielkości. Tak, wiem - mój błąd, nie określiłam masy. Ale setki razy widział, jaką zazwyczaj kupuję, więc założyłam, że sobie poradzi. Mylny błąd;) Za który przyszło mi nieźle odpokutować.
Chłop przytargał do chałupy prawie 6-cio kilogramowe kapuściane monstrum.
Szatkowałam tę cholerę chyba za trzy godziny, dorobiłam się na kciuku odcisku od noża, bólu pleców i kilku kolejnych wymyślnych przekleństw do całkiem już sporej kolekcji.
"Kapuściany głąb" wydobywał się z sykiem z moich zaciśniętych ust z godną podziwu regularnością, co kilka minut. I nie muszę chyba wyjaśniać, kto był adresatem tych czułych słówek:)
Ale w prawdziwego Zeusa, ciskającego gromami zamieniłam się wtedy, gdy dotarło do mnie, że nie mam tak wielkiego gara, by pomieścić zajmujące cały kuchenny blat i okolice góry poszatkowanej kapusty. Ilość zdolna zapełnić średniej wielkości wannę, tyle, że ja nie mam wanny, a nawet gdybym miała - rozpalenie pod nią ogniska wydało mi się ryzykownym pomysłem.
W końcu kapustę udało się jakoś upchnąć do dwóch największych garów. Teraz mam zamrożony zapas na kilka miesięcy. I co najmniej tyle czasu minie, nim następnym razem wyślę małża do sklepu.
Taaaa, czasem mi się chce i robię za wzorową śląską żonę;)

niedziela, 2 października 2011

Jurajskich fotek garść:)

Skoro - jak dotąd - jesień wynagradza nam brak lata, to żal nie korzystać:)
Więc - niedzielny wypad do Ogrodzieńca i okolic:)
Miłego tygodnia:*