niedziela, 18 grudnia 2011

Rafaello wg Beti;)

W tym roku na święta wymyśliłam sobie rafaello z adwokatem w charakterze ciasta. Ponieważ miał to być mój debiut, więc postanowiłam wcześniej przeprowadzić próbę generalną, żeby na święta nie było niemiłej ( czytaj: niezjadliwej) niespodzianki.
Jednym ze składników ciasta jest szklanka adwokata. Postanowiłam więc uprzyjemnić sobie czas czekania, aż wystygnie budyń (też składnik ciasta) i sensownie wykorzystać resztę butelczyny. Wyprodukowałam drinka, którym wieki temu często raczyłam się z koleżanką w pewnej chorzowskiej knajpce.
Adwokat + wódka + sok pomarańczowy. Nazywało się toto "diabełek" i miało moc iście szatańską. W smaku przyjemne i łudząco łagodne, więc po jednym zawsze następował drugi i kolejny i...A potem już musiałyśmy baaaardzo powoli i  zachowując daleko posuniętą ostrożność zwlec się z barowych stołków (ooo, to kolejny szatański wynalazek), gdyż istniała mocno uzasadniona obawa, że za chwilę się z nich zwalimy. Krokiem posuwisto-chwiejnym przemieszczałyśmy się na wygodne fotele przy stoliku, co też nie było rozwiązaniem idealnym, bo po kolejnym diabelskim drinku ciężko było wydobyć przepite zadki z głębokich czeluści fotela.
I tak, wspominając stare dobre czasy, coś, co se ne vrati, bo knajpkę przerobiono na Studio Paznokcia a koleżanka od lat siedzi na Zielonej Wyspie, popijając szatańską miksturę wyprodukowałam ciasto. Szybkie, łatwe, przyjemne i ekonomiczne ( zaspokaja apetyt na słodkości i alkohol - takie swoiste 2 w 1 ).
Przedświąteczna magia działa - dostałam od Was mnóstwo prezentów:) Ania, Marta, Agnicha, Asia, Kasia, Gosia - dziękuję:* Oraz mnóstwo kartek - dziękuję:* W rozdaniu u Asi wygrałam ecobag - dziękuję:*
Wszystkie te cuda postaram się niedługo pokazać:)
Miłej niedzieli:*

wtorek, 13 grudnia 2011

Czarna morwa:)

Zaczęło się od tego, że wciągnięcie na tyłek spodni udało mi się dopiero na leżąco i to przy akompaniamencie jęków i posapywań. Tłumaczyłam to sobie skurczeniem się portek w praniu (choć istniało 0,01% prawdopodobieństwo).
Potem własna postać widziana w lustrze wydała mi się jakby obszerniejsza, ale wytłumaczyłam to sobie złudzeniem optycznym;)
Ostatnio wchodząc na 4 piętro zasapałam się jak dwustukilogramowy zawodnik sumo skaczący na skakance. Wytłumaczenie - bo niosłam ciężkie siaty, bo miałam grubą kurtkę, bo za szybko wchodziłam.
Ale dzisiejsza przesyłka pocztowa, czyli wygrana w konkursie, kazała mi się chwilę zastanowić nad powyższymi faktami.
Nie wygrałam zestawu kosmetyków, książki ani biletu do kina. Wygrałam preparat wspomagający odchudzanie.
Czyli już nawet jakieś Bóstwo Szczęśliwej Loterii uznało, że jest mnie stanowczo zbyt dużo.
No dobra, przyjęłam do wiadomości. Ale teraz??? Przed świętami?? Kiedy tyle pyszności kusi zewsząd?
Teraz, kiedy wiem, że jeden dzień świąt spędzę ze swoją przyjaciółką, która piecze najwspanialsze serniki i makowce świata? A drugi dzień ze szwagrostwem, a szwagierka jest mistrzynią upierdliwości, ale też mistrzynią kulinarną, mającą zwyczaj obdarowywania gości torbami pełnymi pysznego żarełka na wynos?
Nieeee, nic z tego, nie teraz. Położę sobie wygrane tabsy pod choinką i rozpakuję je dopiero po nowym roku:)
A skoro już o konkursach i wygranych mowa, przypominam o rozdaniu u Asi:)
http://my--private-spot.blogspot.com/2011/12/giveaway-fizbag-eco-bag.html

sobota, 12 listopada 2011

Niebiesko mi;)

Oprócz błękitnego nieba...
...lubię też inne niebieskości:
Myślenie o niebieskich migdałach też bardzo lubię;)
Miłego dnia:)

niedziela, 6 listopada 2011

Dobry duchu renowacji, zwróć mi siły po libacji;)

Ktoś to nazwał tupotem białych mew. Ów ktoś był kompletnie wypruty, wyprany ( i to w Cloroxie) z wyobraźni. Albo mało pił;)
Jeśli mamy pozostać przy ptakach - mnie tupią w czaszce strusie. O ich kolorze się nie wypowiadam, bo nieistotny. Strusie i to otyłe. W szpilach od Louboutina. Co najmniej dziesięciocentymetrowych. Kankana tańczą mi. Z przytupem. A dla urozmaicenia repertuaru zakładają podbite metalem ciężkie robotnicze buciory i odstawiają (wielokrotnie) sceny z "Facetów w butach". I coś mi mówi, że sprawia im to dziką przyjemność.
Idę sobie stąd. Stukot klawiszy brzmi dziś w moich uszach jak wybuchy petard:/
Mewy, dobre sobie;)

wtorek, 1 listopada 2011

Jestem jesienią...

" Już jesień
rodzi się w moich oczach.
Króluje
przez kilka miesięcy
i odchodzi.
Jestem jak jesień
złota,
szczera,
ciepła,
zimna.
Kocham jesień.
Kiedyś przysypie mnie
liśćmi.
Jestem jesienią...
Widzę, że przemijam."
(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska)

niedziela, 30 października 2011

Kapusta - głowa pusta;)

Od zawsze wiem, że nie ma najmniejszego sensu wysyłać mojego M. po zakupy. No, można spróbować, jeśli się zapragnie śrubek, papieru ściernego, wiertarki czy czegoś tam w ten deseń. Jednak posyłanie małża mego po jakiekolwiek zakupy spożywcze kompletnie mija się z celem. Wiem to i z reguły unikam jak wampir czosnku (a co bardziej nowoczesny werbeny), ale czasem się zapominam. Choć już chyba Einstein przestrzegał, że głupotą jest robienie ciągle tego samego i spodziewanie się innych rezultatów. Ale jakoś w głowie mi się nie mieści, że dorosły człowiek, poproszony o kupno jednej, bardzo konkretnie sprecyzowanej i nazwanej rzeczy, potrafi przynieść ze sklepu coś zupełnie innego.
A ja naprawdę z reguły bardzo, bardzo się staram niezwykle precyzyjnie określić, czego potrzebuję. Nie proszę o kupno kilku bułek lecz o dwie grahamki. Nie mówię: jogurt owocowy, tylko Jogobella light truskawkowa. Nie kawałek sera lecz 25 deko pełnotłustego radamera. A co dostaję? Bagietkę, kefir i szczypiorkowy serek topiony.
Wczoraj znów się zapomniałam. Małżon został poproszony o nabycie główki czerwonej kapusty średniej wielkości. Tak, wiem - mój błąd, nie określiłam masy. Ale setki razy widział, jaką zazwyczaj kupuję, więc założyłam, że sobie poradzi. Mylny błąd;) Za który przyszło mi nieźle odpokutować.
Chłop przytargał do chałupy prawie 6-cio kilogramowe kapuściane monstrum.
Szatkowałam tę cholerę chyba za trzy godziny, dorobiłam się na kciuku odcisku od noża, bólu pleców i kilku kolejnych wymyślnych przekleństw do całkiem już sporej kolekcji.
"Kapuściany głąb" wydobywał się z sykiem z moich zaciśniętych ust z godną podziwu regularnością, co kilka minut. I nie muszę chyba wyjaśniać, kto był adresatem tych czułych słówek:)
Ale w prawdziwego Zeusa, ciskającego gromami zamieniłam się wtedy, gdy dotarło do mnie, że nie mam tak wielkiego gara, by pomieścić zajmujące cały kuchenny blat i okolice góry poszatkowanej kapusty. Ilość zdolna zapełnić średniej wielkości wannę, tyle, że ja nie mam wanny, a nawet gdybym miała - rozpalenie pod nią ogniska wydało mi się ryzykownym pomysłem.
W końcu kapustę udało się jakoś upchnąć do dwóch największych garów. Teraz mam zamrożony zapas na kilka miesięcy. I co najmniej tyle czasu minie, nim następnym razem wyślę małża do sklepu.
Taaaa, czasem mi się chce i robię za wzorową śląską żonę;)

niedziela, 2 października 2011

Jurajskich fotek garść:)

Skoro - jak dotąd - jesień wynagradza nam brak lata, to żal nie korzystać:)
Więc - niedzielny wypad do Ogrodzieńca i okolic:)
Miłego tygodnia:*

niedziela, 25 września 2011

Ta ostatnia niedziela...

W planach był Dzień Kartofla w skansenie. Szczególnie interesowało mnie wzięcie udziału w konkursie rzutu ziemniakiem do celu, wszak warto rozwijać nowe talenta, nigdy nie wiadomo, do czego i kiedy nam się przydać mogą takie umiejętności;) Ale piękna pogoda sprawiła, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Najpierw dobrych kilkanaście minut szukaliśmy wolnego miejsca do zaparkowania, a potem odstraszyła nas kolejka do kasy skansenu - prawie tak długa, jak ogonek do kolejki na Kasprowy w sezonie. Nie lubię, mam wyniesiony z młodości uraz kolejkowy, więc nastąpiła błyskawiczna zmiana planów - nie skansen, a park:) I też było cudnie, choć zamiast ziemniaków z ogniska zażeraliśmy się rurkami/goframi i innymi dobrami:)

A po powrocie:

czwartek, 22 września 2011

Złośliwa, wredna małpa;)

Tak, to ja. Ta z tytułu. Złośliwa małpa, w porywach nawet małupa;)
Wyszła ze mnie w całej małpiej wrednej okazałości jakiś czas temu, podczas zakupów w sh.
Trzymałam właśnie w ręce jakąś jaskrawą szmatę, którą po prostu chciałam odłożyć na bok, bo wisiała przerzucona przez stojak i zasłaniała mi widok na wieszaki pod spodem. I nagle na moich plecach niemal wylądowała jakaś baba, sapiąc, dysząc, prawie plując mi w kark,  mamrocząc pod nosem: "ale pięęęękna" i wpatrując się dzikim wzrokiem w trzymane przeze mnie coś. Trochę zdębiałam, bo szczerze mówiąc trzymana w ręku rzecz wydała mi się jakimś maszkaronem, choć w zasadzie się tej szmacie nie przyjrzałam.
Baba, sapiąc, charcząc i dysząc zapytała chciwie: "będzie to pani brać? Cudna, na plażę idealna, a ja do Chorwacji jadę..."
Chorwacja mnie zazdrośnie ukłuła, wiszenie mi na plecach wkurzyło, więc poczułam, jak wstępuje we mnie złe i stwierdziłam, że się właśnie zastanawiam. Rozłożyłam ciuch, udając głęboki namysł. Baba nie spuszczała ze mnie (a raczej z ciucha) płonącego pożądaniem wzroku.
Po rozłożeniu oczom moim ukazała się ni to tunika, ni sukienka, z megacieniutkiego (przyznam, że przyjemnego w dotyku) materiału. Na żarówiasto pomarańczowym tle rozkwitały wielkie kwiaty we wściekle oczojebnym różu. Całość dość obficie usiana cekinami. Skrzywiłam się, mocno zdegustowana, za to baba westchnęła w bezbrzeżnym zachwycie. I napomknęła, że w zasadzie nawet po mieście można by w tym chodzić, a nie tylko po plaży.
Przez myśl mi przemknęło, że oddam jej to jaskrawe coś pod warunkiem, że mi zdradzi, gdzie i kiedy po ulicy będzie w tym szła, bo byłabym chyba skłonna zapłacić, by zobaczyć taki widok, zwłaszcza, że ciuch był naprawdę prześwitujący, a baba reprezentowała wagę mocno ciężką i na oko miała więcej cm w obwodzie, niż wzrostu.
Ale wtedy złośliwa małpa we mnie się uaktywniła i zdecydowałam, że ciucha nie oddam. Decyzję ułatwił fakt, że był wtorek, a więc w tym sh wszystko za złotówkę. A więc kupiłam i mam. Nie wiem, po co, ale mam;)
Nasza Aggie zaprosiła mnie do zabawy, która polega na ujawnieniu 5 rzeczy, które zawsze mamy w lodówce.
No cóż, wiem, dziwaczka ze mnie, bo w lodówce zawsze mam:
- lakiery do paznokci
- żelowe okulary
- perfumy, których aktualnie nie używam
- lekarstwo w płynie dla rybek akwariowych
- butelkę wody
Oczywiście są rzeczy (nawet jadalne), które w lodówce mam zazwyczaj (jogurty, ser, jajka, masło/margarynę, warzywa itepe), ale jednak nie zawsze:)
Ktoś ma ochotę "się zabawić"? Zapraszam:)

sobota, 17 września 2011

Weekendowy szał:)

Zaciekawiłam Was? :)
Szkoda, że to tylko nazwa lakieru Barbra, z serii Colour Alike, mój weekend do szalonych raczej nie będzie należał.
Dziś w planach nadrabianie zaległości w lekturze. Kilka książek z biblioteki czeka w kolejce, a jakby tego było mało, wczoraj upolowałam dwie nowe, 4.99 za sztukę:) Myślę, że niska cena jest wystarczającym usprawiedliwieniem zakupu:)
Miłego weekendu:*

środa, 14 września 2011

(Ju)rajska niedziela;)

Mirów...
Bobolice...
 I okolice...
Buziaki:*

piątek, 9 września 2011

Nieoczekiwana zmiana planów;)

Kilka dni temu miałam plan. Prosty był, łatwy i przyjemny - aquapark.
Przystępując do realizacji wyżej wymienionego, wywlokłam z czeluści szuflady strój kąpielowy. A już po chwili mój misterny plan zaczął się sypać (prawie jak pisząca te słowa). W zasadzie po prostu - sprawa się rypła;)
Ubrałam strój. W każdym razie takie było zamierzenie. W praktyce wyglądało to tak, że wciągając wszystko, co wciągnąć zdołałam (powłoki brzuszne mam na myśli i insze takie tam przyległości, czy raczej zwisłości), usiłowałam, stękając jak ten taki, co ciężary podnosi, wbić się w ów strój albo chociaż nawlec go na siebie.
Hmmm, zdarzyło mi się kilka razy w życiu zaniemówić z wrażenia, teraz zaniemówiłam raczej z wysiłku i przerażenia. Krótko mówiąc, by nie wdawać się w nikomu niepotrzebne opisy, przywodzące na myśl baleron przesadnie mocno obwiązany sznurkiem, wyglądałam obleśnie. Plan pierdyknął był, zanim jeszcze przystąpiłam do jego realizacji.
Ale ponieważ siedzenie w domu wykluczyłam, zamiast  aquapark w Tarnowskich Górach wybraliśmy inną atrakcję tego miasta - zamek, a właściwie cały kompleks zamkowy (który mogłam sobie spokojnie zwiedzać w stroju dowolnie maskującym).
Kompleks zamkowy mieści się w dzielnicy Tarnowice Stare, w jego skład wchodzą: zamek udostępniony do zwiedzania, który mieści też Centrum Sztuki i Rzemiosła Dawnego, karczma zamkowa ( czyli dawna obora ), kilkugwiazdkowy hotel ( przerobiony z dawnej zamkowej świniarni ). W odremontowanych dawnych domach czeladnych mieszka obecny właściciel z rodziną, do odrestaurowania pozostały jeszcze stajnie, w których prawdopodobnie powstanie oranżeria i centrum spa.
To makieta całego kompleksu, a na ścianie zdjęcia z odbudowy.
Zagrałam też w stuletniego flippera;) Emocje jak przy współczesnym, tylko bez tych wszystkich świateł, dzwonków i innych melodyjek;)
A to rynek w Tarnowskich Górach, zrobiony całkowicie z klocków lego przez czternastolatka:)
Szkoda, że tym razem zabrakło nam czasu, by skonfrontować klockową instalację z realnym widokiem. Zwiedzanie zamku to przeszło godzina, a potem chyba drugie tyle czekaliśmy na zamówienie w zamkowej karczmie. Dodam, że niezwykle praco-i-czasochłonne: latte i herbata;)
Ale i tak było miło, kiedyś wrócimy zobaczyć ten rynek:)
Miłego weekendu:* Mój taki będzie, bo odwiedzą mnie amolko i marteniczka:)