środa, 27 lipca 2011

Dość tego "dobrego";)

Pomyślałam, że pewnie macie dość oglądania moich hobbitowych stóp, więc postanowiłam zdjąć je z wokandy;)
A że nie mam dziś nastroju na jakiś nowy wpis, pokazuję tylko ostatni nabytek;) No, dobra, przedostatni, bo ostatniemu jakoś nie umiem zrobić sensownego zdjęcia:)

niedziela, 24 lipca 2011

Głupia babo;)

Zostałam dziś bladym świtem wyrwana brutalnie z ciepłego wyrka i zawleczona na giełdę samochodową, celem robienia za zagadywaczkę i podrywaczkę, czyli swego rodzaju zasłonę dymną (nie mylić z Anną).
Chrześniaczka chciała kupić samochód i poprosiła mojego M., żeby jej doradził.
- Ciocia, jedź z nami.
- A ja tam po co? Moje zdziwienie było uzasadnione, bo cała rodzina i znajomi z przyległościami doskonale wiedzą, że nawet nie potrafię zlokalizować w samochodzie sprzęgła, nie odróżniam pedału gazu od hamulca, a jedyne, czego jestem w miarę pewna to to, jak wygląda kierownica;)
- Ciocia, bo jak wujek będzie autu w bebechy zaglądał, to Ty będziesz zagadywała właściciela, co by nam nad głową nie sterczał i nie przeszkadzał w oględzinach.
Cóż było robić - zgodziłam się i przypadło mi w udziale podrywać i bajerować jakiegoś dziadunia:) Średnio mi to wychodziło, bo już zardzewiałam nieco w tym temacie a i dziadzio przeżywał pewnie trzecią czy tam czwartą młodość i jako erotoman-już-tylko-teoretyk słabo się starał;)
Po udanej (choć raczej nie dzięki mojemu bajerowi) transakcji szczęśliwa chrześniaczka odjechała nowym nabytkiem, a my zdecydowaliśmy się powłóczyć po giełdzie. Bo oprócz samochodów i szeroko pojętej motoryzacji można tam kupić wszystko: meble, sprzęt agd, chemię gospodarczą, narzędzia, ciuchy, jedzenie, psy, koty, starocie, kosmetyki, buty, altany ogrodowe, używane laptopy i cholera wie, co jeszcze. Jak się to u nas mówi - hasie, szkło i bele co, czyli szmelc, mydło i powidło;)
Małż kupił jakąś część zamienną do wiertarki czy tam inszej szlifierki a ja klapki.
A gdy wracaliśmy lunął deszcz (a ja sobie przypomniałam prognozy na najbliższe dni) i całą drogę powrotną jojczałam pod nosem: goopia babo, było kalosze kupić, nie klapki;)

piątek, 22 lipca 2011

Spotkanie mistrzyń, śniadanie mistrzów;)

Kolejne spotkanie klubowe za nami. Mam wrażenie, że z każdym następnym "rozkręcamy" się coraz bardziej, coraz lepiej się dogadujemy, coraz milej spędzamy czas.
Zawsze jest zabawnie, prezentowo, wesoło, głośno - kiedyś pewnie na drzwiach któregoś z nawiedzanych przez nas lokali zawisną nasze fotki z podpisem: tych klientów nie obsługujemy;)
Tym razem Ania (w tym miejscu muszę dopisać - tradycyjnie) rozpieściła nas ciasteczkowo, dzięki Aggie wróciły wspomnienia wszystkich pięknych chwil, spędzonych nad morzem (piasek nadbałtycki+muszelki w szklanym ozdobnym słoiczku to świetna niespodzianka), za sprawą Amolko przekonałam się, że herbata może pachnieć i smakować czekoladą, a Gabi zawdzięczamy fajne fotki ze spotkania:)
Nie macie nawet pojęcia, jak bosko smakują ciasteczka cantuccini maczane w herbacie o smaku czekolady:) Takie dziś śniadanie zasponsorowały mi obie Anie;)
Jednego tylko mi żal - że z powodu pogody nie mogłyśmy posiedzieć w kawiarnianym ogródku, tym samym, którym tak niedawno (i całkiem zasłużenie) zachwycała się Aśa:)
Ten brak zrekompensowałam sobie zakupem w Bytomiu kolejnej sercowej puszki:)

Kochane, to był jak zwykle niezwykle udany dzień:) Dziękuję:****

Niestety, dziś czeka mnie spotkanie rodzinne, które nie będzie nawet w połowie tak miłe i interesujące:/
Szwagierek kochany znów będzie nade mną sterczał ze srebrną szufelką w dłoni i poił znienawidzonym przeze mnie koniakiem czy inszą whisky i nawet nie pozwoli mi dolać do tego coli, twierdząc, że to barbarzyństwo;) I znów powiem, co myślę i narażę się rodzince:)  Ale warto - dzięki temu na jakiś czas spotkania rodzinne mam z głowy;)
Miłego weekendu:*

środa, 20 lipca 2011

OLBA;)

Kolejna "zabawa", do której zostałam zaproszona przez marteniczkę, ewkę i Docię. Dziękuję:)
Zasady są mniej więcej takie: podziękuj, napisz 7 rzeczy o sobie, wstaw logo i przekaż "nagrodę" 16 cudownym w Twej ocenie blogerom.
Zacznę od tego, że zrobiłam nalot na swoje ulubione blogi i stwierdziłam, że wszyscy, których chciałabym nagrodzić, już się w toto bawią lub zostały już zaproszone, więc daruję sobie nominacje:)

Zabawa tego nie wymaga, ale postaram się nie dublować swych zeznań z poprzednich zabaw, więc będzie to nowa siódemka (chyba).
1. nigdy nie byłam w saunie ani w solarium
2. jako nastolatka pisałam w imieniu koleżanek listy do ich chłopaków; charytatywnie oczywiście;)
3. nigdy nic sobie ani nikomu innemu nie złamałam
4. lubię krzyżówki, pasjanse i sudoku
5. cieszę się jak dziecko, gdy w skrzynce pocztowej, wśród stert reklam i rachunków znajdę widokówkę z jakiegoś ciekawego miejsca
6. denerwuje mnie milion nieistotnych drobiazgów - trzaskanie drzwiami, brzęczenie muchy, kapanie wody z kranu itepe.
7. jestem pasażerem nieobliczalnym - robię za słowne wspomaganie kierowcy i głośno obrzucam obelżywymi słowy innych użytkowników dróg (teksty: "jak jedziesz, baranie" czy "gdzie leziesz, jełopie" należą do najłagodniejszych)
Jeszcze kilka takich zabaw i będziecie o mnie więcej wiedziały, niż brukowce Murdocha o swoich ofiarach;)

A dzisiejszy wieczór sponsoruje:

poniedziałek, 18 lipca 2011

Dzień miodu i inne atrakcje;)

Niedzielę spędziliśmy tak:
Zapytałam panią sprzedającą różne miody, piwa miodowe, nalewki i insze miodowe cudeńka, czy te orzechy
(kupiłam laskowe, były też włoskie) są specyfikiem wspomagającym leczenie czegoś czy też po prostu słodką przekąską. Pani powiedziała, że co prawda według niej to tylko słodki przysmak, ale podczas ostatnich targów cały (i to spory) zapas tych orzeszków w miodzie wykupił u niej pewien pan twierdząc, że to świetny afrodyzjak, naturalna viagra bez recepty:)
Nie wiem, czy to prawda, bo mojemu M. niczego w tym temacie nie brakuje, więc nie mam pod ręką obiektu do badań;)

sobota, 16 lipca 2011

Sandałkowo, kolorowo, imprezowo;)

Sandałków to ja w zasadzie nie lubię. Jest to niechęć obopólna i odwzajemniona - one nie lubią mnie. Gryzą, obcierają, wkurzają.
Dlatego kupuję baaardzo rzadko i nigdy nie za duże pieniądze, bo wiem, że i tak po jednym założeniu wylądują wzgardzone i w niełasce na dnie szafy, zapomniane na wieki.
Tak było i teraz. Kupiłam za jakieś 10 zeta, bo mi się wydawało, że skoro lato, to jakieś wypada mieć;) I ku mojemu zdumieniu te sandałki dychowe radykalnie zmieniły mój stosunek do tego typu obuwia:) To chyba pierwsze w moim dorosłym życiu sandałki, które nie zmasakrowały mi palców, nie obtarły paskami, nie wżarły się w moje stopy z zamiarem wampirzego wyssania krwi;) Nie są piękne, ale lekkie i niesamowicie wygodne:)
Małż dziś świętuje podwójnie - urodziny i odzyskanie wolności, czyli przejście na emeryturę. Zapowiada się niezły ochlaj i nie jestem pewna, kiedy się skończy;)
Dla babskiej części towarzystwa na dobry początek (bo potem pewnie będziemy już żłopać, co popadnie) przygotowałam (no dobra, kupiłam gotowca) cosmopolitan, który jest o niebo lepszy niż ten, który z Agą wciągałyśmy na ostatnim spotkaniu kg:)
 Na koniec troszkę kolorków;)
Żelki na zagrychę;)
Bransoletki na ozdobę;)
I słoneczny, letni kubek, żeby skacowanej Beti kawa jutro lepiej smakowała;) Aniu - raz jeszcze dziękuję:*
Miłego weekendu:*

niedziela, 10 lipca 2011

9;)

9 lipca w katowickim City Rock (Chorzowska 9) spotkało się 9 różnych kobiet. Były w różnym wieku, różnie ubrane, mieszkały w 9 różnych miastach, miały różne charaktery, poglądy i torebki, piły różne drinki i jadły różne dania.
A jednak - tak różne - świetnie się bawiły:) I tylko szkoda, że tak krótko...
^^^^^^^^^^^^
Aniu - dziękuję za przepyszne ciasteczka:*
Fotki nie ma, bo zostały pożarte do ostatniego okruszka (a talerzyk wylizany), zanim wytrzeźwiałam na tyle, by je uwiecznić na zdjęciu;)

Kasiu - dziękuję za książkę. I za zabawny obrazek-dedykację:*
Dziewczyny, kochana dziewiątko - dziękuję za ten miły dzień:)
Niepowtarzalny, a jednak trzeba będzie koniecznie go powtórzyć:)

czwartek, 7 lipca 2011

Przyszła kryska...

...na Beti;)
Znacie zasady zabawy, więc bez dłuższego wstępu - jak mieszkają moje kosmetyki:

Mam przeczucie, że najbardziej Was interesuje mieszkanko moich lakierów, więc od nich zaczynam. Część mieszka skromnie, na półeczce pod biurkiem (niektóre w tej fioletowej puszce w głębi, nad lakierami odżywki do paznokci), za to reszta w klimatyzowanych luksusach, czyli w lodówce;)
Na półce w łazience mieszka sobie zbieranina taka:
Półeczka nad umywalką i jej mieszkańcy:
W kabinie prysznicowej, jak Paweł i Gaweł, mieszkają sobie na osobnych "piętrach" moje i małżowe kosmetyki kąpielowe:
Na szafce koło łóżka niezbędny niezbędnik:
Kremy do rąk mam strategicznie rozmieszczone w całym mieszkaniu: przy kuchennym zlewie, na biurku, w przedpokoju, zdjęcia sobie darowałam.

W kosmetyczne najczęściej mam:
A pachnące skarby od naszego skarbiątka trzymam w lodówce:
I znów, łamiąc nieco zasady zabawy, nie zapraszam nikogo imiennie - kto ma ochotę, niech się dołączy:)

niedziela, 3 lipca 2011

Kariera sceniczna;)

Postanowiłam podzielić się z Wami szczegółami mojej, jakże błyskotliwej choć krótkotrwałej, kariery scenicznej.
Rzecz cała działa się, jak to w bajkach bywa, dawno, dawno temu, w ubiegłym stuleciu, kiedy nikomu się jeszcze nie śniły żadne szoły typu "Mam talent" itepe. Geniusz sceniczny ujawniał się (albo i nie - to drugie częściej) w czasie przedstawień przedszkolnych, nie przed kamerami czy tam obliczem pana Wojewódzkiego.
Z jakiejś tam okazji moje przedszkole "wystawiało" Czerwonego Kapturka. Szczerze mówiąc, cały ten szum wokół wybierania obsady i w ogóle cały ten cyrk, tfu, teatrzyk znaczy, niewiele mnie obchodził, jakoś nigdy nie miałam zadatków na gwiazdę sceny, estrady czy jakąkolwiek inną. Ja nie, ale moja mama - o, to już zupełnie inna bajka. Głęboko urażona faktem, że nie dostałam roli tytułowej (ba, nie zostałam nawet babcią, wilkiem ani panem leśniczym - co mnie kompletnie nie obeszło) postanowiła, że mimo tego krzywdzącego castingu zabłysnę na scenie. Panie przedszkolanki chciały, by w teatrzyku choć przez chwilkę zagrało każde dziecko, dostaliśmy więc role drzew, krzaczków, kwiatków, zajączków, ptaszków i inszego leśnego tałatajstwa. Ja miałam "zagrać" muchomora.
Mama postanowiła, że swym występem przyćmię samego Kapturka. I udało się:) Nie tyle nawet przyćmiłam biedną Basię, ale wręcz ją (i całą resztę obsady) przesłoniłam. W charakterze kostiumu bowiem miałam na głowie tak ogromny kapelusz, że zasłaniałam nim niemal całą scenę. Olbrzymie nakrycie głowy było też tak oczojebnie czerwone,  że widzowie po prostu automatycznie skupiali na nim wzrok, ignorując Kapturka (znacznie mniej czerwonego), który bezskutecznie usiłował zza mnie wychynąć i zaistnieć na scenie.
Całe szczęście, że nie brałam udziału w scenie w domku babci, Basia-Kapturek mogła się więc pochwalić swoim talentem, a mama Basi mogła odetchnąć i odstąpić od zamiaru zlinczowania mojej (na co na pewno miała ochotę).
Cały ten zgiełk na mnie nie zrobił żadnego wrażenia, nie poczułam scenicznego zewu, ucieszyłam się, kiedy cała ta aktorska heca się skończyła, a ja wreszcie zdarłam z głowy to czerwone pudło i spokojnie wróciłam do zabawy klockami z Krzysiem, który wtedy był dla mnie największą przedszkolną atrakcją:)
Jako dziecko nigdy nie chciałam być aktorką, piosenkarką czy królewną. Chciałam być cyganką, weterynarzem, narzeczoną Krzysia albo sekretarką. Nie udało mi się spełnić w życiu tych marzeń, ale muchomory, w sensie wizualnym, lubię do dziś:) I została mi skłonność do zielonookich blondynów, podobnych do Krzysia;)
Co zrobić, by sobie uatrakcyjnić tę zimną, deszczową niedzielę (u mnie 11 stopni i bezustannie leje)?
Można sobie pogmerać, jak przekonuje pan Halama - gmeranko podstawa;) I niekoniecznie mam na myśli mieszanie płatków z jogurtem;)