wtorek, 30 marca 2010

Chińska bańka...

Wyjęłam dziś ze skrzynki na listy kilka kartek świątecznych, rachunek ( jakże by inaczej) i oczywiście wszechobecne reklamowe śmiecie w ilościach ponadnormatywnych. Między innymi ulotkę reklamową nowo otwartego w mojej dzielnicy Studia Urody. Czytam ją sobie, a tam, wśród typowych usług coś takiego:
orientalny masaż wyszczuplający całego ciała bańką chińską.
Wyobraźnia oczywiście zaraz podsunęła mi widok mojego własnego, przeżartego cellulitisem zadka, obłożonego płonącymi bańkami, które to bańki ów zadek bezlitośnie zasysają, tworząc bolesne czerwone kółeczka. Niestety, żeby skutecznie wyszczuplić mój zadek (czytaj: zad), to, co zostałoby zassane do baniek, powinno zostać wycięte:)
Przypuszczalnie ów cudowny zabieg polega na czymś innym, niż sobie wyobraziłam, pewnie ta chińska bańka to jakieś zupełnie inne narzędzie tortur kosmetycznych...Ponieważ jednak nie stać mnie na taki zabieg, na czymkolwiek by on nie polegał, na razie w charakterze wyszczuplacza stosuję metodę napinania mięśni brzucha i pośladków. Znaczy - staram się, bo z reguły o tym prostym ćwiczeniu zapominam. Przypominam sobie o napinaniu zadka najczęściej w kolejce do kasy w markecie. A ponieważ ostatnio ludzi ogarnął przedświąteczny szał zakupowy, kolejki te są całkiem długie i mój tyłek zaczyna boleć od zakwasów. Co oczywiście bynajmniej nie oznacza, że zmniejszył swą objętość, niestety.
Dzisiejsze nabytki. Trzeba wykorzystać okazję, bo wyprzedaż w Matrasie jutro się kończy. Za te książki zapłaciłam 24 złote. I kupiłam jeszcze kilka, które mi się dublują, z przeznaczeniem na prezenty.

niedziela, 28 marca 2010

Nie schudnę...

Nie schudnę i na dodatek winę za to zwalę na Was. I na wcale nie takiego małego głoda:)
Znalazłam sobie ładne ofiarne koziołeczki, nie?
Tak bardzo chciałam wiosnę przywitać wiotka jako ta trzcina, albo chociaż jak te bazie...
Ale nie, nic z tego! Nie, bo gdzie nie wlezę, na jaki blog nie zajrzę, tak jak nie fotki milkowych delicji, to zachwyty nad nimi.
I co, miałam gorsza być? Latać z pypciem na języku nie zaspokoiwszy chuci i ciekawości, jak toto smakuje? A gucio! Pognałam do sklepu, przeryłam wszystkie słodyczowe półki, znalazłam i nabyłam. A jak nabyłam, to i pożarłam. Słoooodkie. Za słodkie, bo za dużo. Za dużo, bo moja zachłanna natura (to taki eufemizm na moje niepohamowane, wstrętne, obleśne obżarstwo) nie pozwala mi poprzestać na jednym ciastku. Nie spocznę, póki opakowanie nie zostanie unicestwione, a jego zawartość do ostatniego okruszka nie zniknie w moim przepastnym brzuszysku. Gdybym nie jadła wprost z opakowania, ale kulturalnie z talerza, pewnie bym jeszcze ten talerz wylizała.

A teraz kącik pod tytułem - chwalę się dziełami mojego M. Ta maska, jak większość dzieł M. poszła "w świat" w charakterze prezentu.
I na koniec kolejne dwie bransoletki z pchlego targu, za 50 groszy sztuka.

Miłej niedzieli:****

czwartek, 25 marca 2010

Karygodnie...

Dokonałam dziś czynu karygodnego. Prawie.
Obwąchiwałam obcego faceta. Prawie.
Znaczy - prawie obwąchiwałam, facet był i jest mi obcy całkowicie.
Mijałam go na ulicy. Owionął mnie zapach. Coś niesamowitego. Matko, ależ ten facet pachniał...
Dobre wychowanie i brak przebojowej asertywności powstrzymały mnie przed rzuceniem się na chłopa i zmuszeniem go do zeznań, czym tak pachnie. Bardzo chciałabym mieć tę wodę, ten zapach, to coś. I to nie dla małża wcale, ale dla siebie. Bo zapach nie był taki typowo męski, raczej uniwersalny.
Agnieszka, nasze skarbiątko, pewnie opisałaby go po mistrzowsku, jak wszystkie zapachy, ja tak nie potrafię.
Powiem więc tylko, że zapachniało mi czymś leśno-mrocznym. Bardzo zmysłowym, seksownym, silnym, a jednocześnie delikatnym. Pierwotnym jakimś takim czymś, że miałam ochotę zaraz, teraz, natychmiast lecieć gdzieś w las i kotłować się po runie leśnym, zgniatając w szale te jakieś tam krzewinki i zielska. Wciąż czuję gdzieś obok ten zapach, wciąż mam ochotę zaszaleć...

Pięciominutowe zakupy w Biedronce (poszłam tylko po bułki) zaowocowały kolejnymi książkami. Nie tak tanio, jak poprzednie, ale też niedrogo, 8.49 za sztukę:)
Ależ piękna pogoda dziś, prawda? Wioooooosna:)

środa, 24 marca 2010

Książkowo...

Wszystkie tajemne znaki na ziemi i niebie wskazują, że w najbliższym czasie
zamieszkam w Matrasie ( rym macie gratis)...Wyprzedaż trwa, więc Beti - Miss Taniochy szaleje, buszując w poszukiwaniu okazji.
Wczorajsze łupy  - 5 książek za 18 zł, czyli pi razy drzwi średnio 3.50 za sztukę:)
Plus kolejne dwa notesy z Empiku za 99 groszy
A mój M. znalazł wczoraj na parkingu brelok-pendrive, 2GB:)
Wiosna:)))) Jest niesamowicie pięknie i ciepło:) Miłego dnia:*

piątek, 19 marca 2010

Zakupowo...

Siedzę i robię rachunek sumienia, czyli analizuję swoje nabytki z całego tygodnia. Trochę się tego nazbierało:)
Na początek - empikowe szaleństwo notesowe.
Na fotce jedynie 4 z zakupionych 10 notatników. Na swoje usprawiedliwienie mam oczywiście sto tysięcy wymówek, takich, jak:
- uwielbiam pisać, notować, zapisywać i przepisywać ( no i końcu gdzieś te moje tytułowe milion myśli musi się pomieścić),
- notesy kosztowały zawrotnie śmieszną kwotę 99 groszy za sztukę (przecenione z 34.99 - więc w gruncie rzeczy zaoszczędziłam majątek),
- są cudne, kartki to taka jakby imitacja papieru czerpanego.

Po Empiku przyszła kolej na Rossmanna.
Okulary po 9.99 za sztukę, w zasadzie nie powinnam, ale (tu oczywiście nastąpi kolejne tysiąc wymówek):
po prostu muszę mieć kilka par, bo zawsze je gdzieś posiewam, zostawiam w samochodzie, w innej torebce, u koleżanki albo wręcz bezpowrotnie gubię.

W moim rozumieniu zarówno do notesów, jak i do okularów (oraz lakierów do paznokci, książek, pierścionków, długopisów, piór, torebek oraz pewnie miliona innych rzeczy) ma zastosowanie teoria o przybytku ( nie mam oczywiście na myśli przybytku ulgi czy też przybytku rozkoszy, ale ten przybytek, od którego głowa nie boli).
W Rossmannie kupiłam też krem Olay.
Pomyślałam sobie - hmmm, kompleksowe odmładzanie 7 w 1, niech choć zadziała z tego jakieś 3 w 1, to będę cudownie młoda aż do zgrzybiałej starości.
I dobrze zrobiłam, nabywszy to odmładzające cudo, bo już przy kasie poczułam, jak swym okrutnym zębem czasu nadgryza mnie starość. I to w ucho mnie użarła, bo słuch mi się nagle pogorszył - kasjerka dała mi dodatkowo jakieś pudełko i powiedziała: mazaczki gratis. Myślę sobie - a po kiego mi mazaczki? Ale dała, to wzięłam...W domu okazało się, że to nie żadne mazaczki, tylko maseczki. Trzy. Wypasione takie jakieś, materiałowe, co to mnie już tak odmłodzą, że sama siebie nie poznam. Byleby nie były zielone, bo Jim Carrey to ze mnie taki raczej kiepski:)

Kupiłam też kilka szali za kilka złotych.
I całe mnóstwo hochlandowych serów wszelakich, bo mnie naszła ochota na promocyjne pojemniki tupperware.
Chłopisko moje, od tygodnia pasione niemal li tylko nabiałem zaczyna już protestować nieśmiało, ale ja się twardo trzymam, ser w postaciach i formach przeróżnych mu stale podtykam, bo jeszcze mi kilka punktów brakuje:)
A z okazji zbliżających się świąt kupiłam sobie wściekle rozczochranego kuraka; fajny jest, taki muppetowo-rockowy:)
I jeszcze lakier wiosennie zielony nabyłam, w nadziei przywabienia wiosny tą seledynowatością.
Więcej grzechów (chwilowo) nie pamiętam.
Strasznie długi wpis mi wyszedł, teraz chyba przez tydzień nic nie napiszę, dając Wam czas na przeczytanie powyższego:)
Miłego, wiosennego weekendu:***

środa, 17 marca 2010

Bezsenność w Rudzie:/

Za mną koszmarna noc, oczywiście nieprzespana:/ Czuję się jak flak sflaczały, dla większego efektu przejechany przez walec drogowy. Przed chwilą ziewnęłam sobie tak solidnie, że aż coś chrupnęło i zaistniała całkiem realna obawa, że moja własna paszczęka dolna wypadnie z zawiasów i zwiśnie zwisem swobodnym, acz bolesnym. Na szczęście tak się nie stało;)
Czekam z utęsknieniem na powrót małżona marnotrawnego i spadam do wyrka w nadziei, że bezsenny koszmaron się dziś nie powtórzy.
Na fotkach małżowska dłubaninka:)

poniedziałek, 15 marca 2010

Rozumiem, ale...

Rozumiem, naprawdę rozumiem, że w zasadzie jeszcze wciąż trwa kalendarzowa zima. I że w marcu jak w garncu. Rozumiem nawet to, że są ludzie, którzy śnieg lubią i tacy, co ze śniegu żyją, ale... ALE ileż można?
Moja tolerancja wyzionęła ducha dziś rano, kiedy pierwszym dźwiękiem, jaki do mnie dotarł, był zgrzyt łopaty do odśnieżania, a pierwszym widokiem - zaspy białego puchu.
Zdaję sobie sprawę, że tym wpisem dołączam do grona statystycznych, przysłowiowych Polaków, takich, co to zawsze znajdą sobie powód do narzekania, ale mam to gdzieś. Trudno, od czasu do czasu mogę sobie być statystyczna.

wtorek, 9 marca 2010

Zabalsamowałam się:)

Dostałam wczoraj od małża różanego wiechcia w łososiowym kolorze...Pięknie, ładnie i w ogóle i w szczególe, ale jakiś niedosyt czułam (może coś w tym jest, że zodiakalne byki, a zwłaszcza podobno byczyce, to materialistki?), więc zadbałam o sprawienie sobie prezentu mniej wonnego, za to bardziej trwałego:)
Odebrałam też wczoraj (jak się ładnie złożyło, prawda?) swoją wygraną z portalu kobieta.pl, czyli zestaw afrodyzjakowych kosmetyków. Niestety, w czasie transportu (jak znam życie, to pewnie rzucano paczką bez ceregieli) pękło opakowanie balsamu do ciała "Piżmo i jaśmin". Jakaś 1/3 butelki rozlała się w bąbelkowej kopercie, więc coby się nie zmarnowało, wymazałam się tym "wyciekiem". A że wyciekło sporo, efekt był taki, że wieczorem, w duszących oparach jaśminowych do chłopa swego kleiłam się bardziej dosłownie, niż w przenośni. I jeszcze dziś rano trudno nam się było od siebie odkleić, znaczy oderwać:)
Raczej nie był to efekt działania "afrodyzjaku", już prędzej ilość użytego balsamu była winowajcą czy tam sprawcą:) Ale przecież nie jest ważna przyczyna, tylko skutek, nie?

poniedziałek, 8 marca 2010

Takie tam...


Twe dłonie
dotknęły moich
i świat
stanął w miejscu

Twe usta
dotknęły moich
i ziemia zadrżała

Co się stanie
gdy Twoja dusza
dotknie mojej duszy?

Ciągle Cię szukam
w każdej mijanej twarzy
szukam
Twoich mrocznych oczu
Twoich mocnych dłoni
krzywego uśmiechu

Ciągle Cię szukam
wciąż wypatruję

Gdzie jesteś, miły?

Czyżby naprawdę
tylko w moich snach?
Wiem
że za chwilę
mnie dotkniesz
Wiem
że wtedy
mój rozum zaśnie
a ciało stopi się
pod twymi palcami

Nie wiem
tylko jednego -
ile razy jeszcze
zdołam to przeżyć?

sobota, 6 marca 2010

Ach, sobota...

Nareszcie sobota:) Wyczekiwana i upragniona po całym "urzędowym" tygodniu. Bo każdy niemal dzień w tym tygodniu spędziłam w takim czy innym urzędzie czy też instytucji. Nie, nie - to nie moje nowe hobby ani też insze zboczeństwo, lecz niestety smutna konieczność. Po kilku dniach odkryłam u siebie objawy urzędofobii i drobne drgawki na widok jakiejkolwiek czerwonej tabliczki z białymi napisami. I biurokracji wszelkiej mam już po kokardę (w zasadzie znacznie wyżej) i nie życzę sobie w najbliższym czasie przestępować progu jakiegokolwiek gmachu urzędowego. Nie i już; prośbą, groźbą ani nawet przekupstwem nikt mnie do tego nie zmusi. No, ewentualnie dam się skorumpować, jeśli łapówka będzie interesująca:) Póki co jednak mam totalny urzędowy przesyt i to na bardzo, bardzo długo.
Góry formularzy, często kompletnie niepotrzebnych i niezrozumiałych, papiery, papierki, kolejki, nieuprzejmi i niekompetentni urzędnicy, żrący się między sobą petenci - koszmar nareszcie się skończył.
Dla "spokojności" po urzędowych przejściach zapijam się herbatką - gruszka z melisą.
Wątpię, by podziałała na mnie uspokajająco (w tym celu musiałaby chyba być "oprocentowana"), ale smaczna jest, to sobie piję:)
A w nagrodę za to, że nie pogryzłam żadnego urzędasa, nawet głosu nie podniosłam ani nie walnęłam torebką w wyfiokowany łeb żadnej wściekłej baby z urzędowych kolejek (a było blisko, oj, było...) sprawiłam sobie dwa szale:)
Miłego weekendu:****

piątek, 5 marca 2010

Dieta płynna/makaronowa:)

Rozsmakowałam się ostatnio w czekoladzie na gorąco. I pijąc ją usiłuję sama sobie wcisnąć kit, że skoro to czekolada w płynie, to ma mniejsze właściwości tuczące i mniej się odkłada w postaci fałd oponiastych na brzuchu, niż czekolada w kostkach. Naiwniaczka:))) Żeby nie powiedzieć - frajerka:)
Dla odmiany małż został niejako zmuszony do przejścia na dietę makaronową. I nie zmuszała go do tego jakaś dietetyczna konieczność, tylko własna żona, która - jako kobieta uległa - uległa była szałowi promocji i kupiła takie oto zestawy makaronów ( z solą morską w młynku gratis) w ilościach prawie hurtowych.
Opłacało się - 2 paczki pełnoziarnistego makaronu + młynek z solą - 5 zł z groszami.
No, a teraz ktoś te sterty makaronu musi zjeść:)
Całe szczęście, że oboje lubimy makaron i to pod postacią różnych potraw, więc nie będzie problemu z konsumpcją poczynionych przeze mnie zakupów.
Dziś zapiekanka : makaron penne, pieczarki, cebulka, ser. Macie ochotę?

środa, 3 marca 2010

Kup sobie psa...

...Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam...
Wysiadam. A raczej padam. Nie mam na nic czasu, zwaliło się na mnie całe mnóstwo różnych, różnistych spraw do załatwienia, wizyt ( towarzyskich, lekarskich i innych), łażenie po urzędach i instytucjach wszelakich, a jakby tego było mało ciągle boli mnie głowa, spadł śnieg i wkurza mnie chłop. No, w końcu nikt nie obiecywał, że cały czas będzie różowo-bajkowo, nie?

Znalazłam wśród swoich zapisków fragment książki "Miłość, ciekawość, prozac i wątpliwości" (Lucia Etxebarria). Dziś prezentuję takie mniej więcej nastawienie:
"...- Potrzebuję faceta - jęknęłam.
    - Nie, dziewczyno. Potrzebujesz seksu.
    - Potrzebuję towarzysza.
    - Kup sobie kota.
    - Nie cierpię kotów, nudzą mnie.
    - Więc kup sobie psa. Tak, kup psa. Jeśli go będziesz dobrze karmić, to Cię pokocha na zawsze. Tak
     samo jak facet, tylko bez tych wszystkich problemów..."

Buziaki, dziewczyny:*

poniedziałek, 1 marca 2010

Wietrzny poniedziałek.

Uuu, wieje u nas przestrasznie. Tak okropnie, że wywiewa z głowy wszelkie myśli o dłuższym pobycie na dworze (mam wrażenie, że z mojej głowy w ogóle wszystko wywiało). No, ale czasem wyjść trzeba. I dlatego nie po raz pierwszy ucieszyłam się, że fryzurę mam taką z serii: artystyczny nieład - właśnie wstałam z łóżka. Co prawda, gdy wychodziłam z domu, fryzura mówiła, że spałam całą noc na prawym boku, a jak wracałam, to stan mojego owłosienia bardziej wskazywałby na to, że spędziłam noc wisząc za nogi pod sufitem, ale kto by się tam przejmował takimi detalami:) Ważne, że mi głowy nie urwało:)

I scenę filmową zaliczyłam, z czego się akurat niezbyt cieszę. Pamiętacie tę słynną scenę, gdy Marilyn Monroe podwiewa do góry sukienkę? Dla niezorientowanych w temacie - fotka.
No, to coś takiego mniej więcej mnie spotkało. Oczywiście, ja nie MM, więc zamiast - jak ona - wdzięcznie się uśmiechnąć, wykrzywiłam się paskudnie oraz wyraziłam niecenzuralnie. Bo jakoś wystawianie całych nóg i połowy tyłka na widok publiczny specjalnie mnie nie ucieszyło.
A jak u Was? Też tak wieje?