wtorek, 23 sierpnia 2011

Ciąg dalszy...

...niechciejstwa słowotwórczego, więc znów fotkowo będzie:)
Niedziela, Myślenice, wjazd kolejką na Górę Chełm, widoki z wieży na szczycie. A potem zejście na dół i pyszna kiełbasa grillowana i godzinka moczenia udręczonych stóp w zimnej, rwącej rzeczce:)
Po dawce kawowej energii w drogę - do Niedzicy i Czorsztyna.
Tu oczywiście oprócz zwiedzania także jedzenie - pozostałam w grillowym temacie, ale tym razem padło na oscypki z grilla z żurawiną:) I znów chwila odpoczynku nad wodą, zbieranie sił do powrotu. I tylko trochę żal, że zamiast harnasia z krwi i kości, albo chociaż takiego piwnego, spotkałam Harnasia wodnego;) Choć z drugiej strony - taka ze mnie Maryna, jak ze świńskiej dupy skrzypce, a jeśli chodzi o piwo, to wolę Lecha;)

sobota, 20 sierpnia 2011

Sobota na granicy...

...Rudy i Katowic:)
Jak się wie, gdzie szukać, nawet w centrum przemysłowego Śląska można znaleźć takie perełki:)

wtorek, 16 sierpnia 2011

piątek, 12 sierpnia 2011

Wk*rw poniekąd urzędowy;)

Królestwo i pół księżniczki (opcjonalnie dowolna połówka księcia) temu, kto mi racjonalnie wyjaśni, dlaczego, zamiast cieszyć się życiem i nielicznymi tego pseudolata chwilami ze słońcem, sterczę całymi dniami w różnych instytucjach użyteczności publicznej, załatwiając różne sprawy?
Podpowiem - bo muszę. Ale dlaczego załatwienie najprostszej sprawy trwa wieki całe, tego chyba już się tak prosto wytłumaczyć nie da.
Żeby nie wchodzić w zbędne i nudne szczegóły, w skrócie - od jakiegoś czasu załatwiam pewną sprawę w pewnym banku. Przy czym słowo "załatwiam" to eufemizm, mimo 9 wizyt, podczas których obsługiwało mnie 5 różnych osób, niczego nie załatwiłam. Każda z w/w osób udzielała mi innej informacji na temat tego, co i jak powinnam zrobić, by swoją sprawę w końcu pozytywnie załatwić; każda informacja była błędna lub niepełna, do teraz nic nie załatwiłam.
Wczoraj byłam w banku jubileuszowy, 10 raz (chyba powinni mnie już witać w progu chlebem i solą, oraz inszymi szykanami, w postaci czerwonego dywanu chociażby). I co załatwiłam? Ano - gucio:/
Wyszłam tak wściekła, tak nabuzowana, aż dziw, że nie zaczęłam świecić własnym światłem, emitować promieniowania radioaktywnego albo się zwyczajnie nie rozpękłam.
Mamrocząc ( nie pod nosem, a całkiem głośno) inwektywy najobrzydliwsze (gdybym w tym momencie natknęła się na Szymona Majewskiego, kopnęłabym go w goleń z dziką rozkoszą), powlokłam się do skarbówki.
Plan był taki - wejść, zabrać formularz SD-Z2 i wyjść. Proste jak konstrukcja cepa, prawda? Aleeee nieeee, aleeee nieeee, nic z tego, nie w naszym pięęęęknym kraju.
W US na wielkiej ladzie były wyłożone w wielkich stosach wszelkie możliwe druki, druczki, formularze i inszej maści pity. Wszystko, tylko nie pożądany przeze mnie SD-Z2. Pani w informacji kazała mi iść do pokoju 7.Gdybym przewidziała, co mnie czeka, uciekłabym z dzikim wrzaskiem, nie oglądając się za siebie.
Przed drzwiami kolejka. Na drzwiach napis informujący, że tu się załatwia milionpięćsetstodziewięćset różnorodnych podatkowych spraw. I jedno nazwisko urzędnika. Dla porównania pokój obok - wyjątkowo całkowicie przeszklony - 7 nazwisk 7 panów windykatorów skarbowych. 4 coś tam działało na kompach (głowę daję, że przynajmniej 2 z nich "siedziało" na fejsie lub układało pasjansa), piąty gapił się bezmyślnie w sufit, szósty czytał gazetę a siódmy przeprowadzał nader skomplikowaną i widowiskową operację wyciągania sobie mózgu palcem przez otwór nosowy.
Kolejka pod "moimi" drzwiami liczyła osób 8. Na pierwszy rzut oka (a nawet obu oczu) - stadko ludzi. Ale gdy tylko napomknęłam, że ja tylko po formularz, ludzkie stadko w tempie szybszym niż prędkość światła przemieniło się w kłębowisko żmij, syczących i jadem plujących w moim kierunku. Stanęłam więc karnie na końcu kolejki i JUŻ dwie godziny później wyszłam z US, "bogatsza" o stosowny formularz, skurcze łydek, maksymalnie podwyższone ciśnienie i mord w oczach.
A tym drobiażdżkiem nagrodziłam się za to, że nikogo nie zlinczowałam;)
Miłego weekendu:*