wtorek, 31 sierpnia 2010

Kolory lata...

Kolory lata...Hmm, tylko gdzie to lato, się zapytuję uprzejmie, w zasadzie retorycznie...
Na zdjęciach, we wspomnieniach, w kalendarzu też jeszcze...
Kolory lata...

Ściana deszczu i zimno na dworze, w domu też nie cieplej:/ Wytargałam ze schowka zimową kołdrę, żar małżowskich ramion nie wystarcza na ten ziąb, wspomnienia z wakacji, choć piękne, nie rozgrzeją stóp zmarzniętych... I trza się będzie z trybu "zimne piwko z pianką" przerzucić na "grzane piwko z korzeniami";)
Mocy grzewczej nie mają też moje ostatnie, kolorowe letnie nabytki; dobrze choć, że były tanie;)

piątek, 27 sierpnia 2010

Męczarnie nad deską;)

Nie, nie klozetową, tego Wam oszczędzę;)
Największe męczarnie przeżywam nad deską do prasowania. I to nawet nie dlatego, że prasować to ja nie lubię. Także (a może głównie) dlatego, że prasować nie umiem. I ta ułomność jest źródłem mojej frustracji i desperacji. Nie dlatego, żebym miała jakieś wybujałe ambicje, by zostać SuperPrasowaczką, Miss Deski czy tam inszą Najwspanialszą Boginią Żelazka Domowego. Raczej dlatego, że chcę w swoich ciuchach dobrze wyglądać. Chcę, by moje ubrania dobrze wyglądały - skoro już nie są markowe (a jeśli nawet niektóre są - to z drugiej ręki) to niech choć będą niewygniecione. A tymczasem, choć nad deską, z żelazkiem w omdlałej z wysiłku dłoni spędzam dłuuugie minuty, efekt jest mizerniutki (żeby nie powiedzieć, że w ogóle go nie ma). Kręgosłup mi wysiada, plecy bolą jakby dokonał na nich masażu stopami zapaśnik sumo w podkutych butach - bo zapominam wypróbować trick, polegający na tym, żeby podczas długotrwałego prasowania postawić jedną nogę na niskim stołeczku lub opasłej księdze, co podobno ma takim bólom zapobiegać.
Moje poświęcenie na niewiele się zdaje, prasowane ubrania co najwyżej ze stanu pod nazwą "wyciągnięte krowie z zadka" przechodzą w stan "wyrwane z pyska psu cierpiącemu na szczękościsk".
W moich najkoszmarniejszych wizjach piekło wcale nie jest wybrukowane dobrymi chęciami lecz setkami, tysiącami, milionami desek do prasowania, diabły znęcają się nad biednymi duszami, każąc im prasować 24h/dobę, smagając je przy tym sznurem od żelazka po nogach, a za kontrolera jakości robi moja szwagierka, która zazwyczaj prasuje ze śpiewem religijnym na ustach, nawet ręczniki i majtki.
Przed całkowitym popadnięciem w czarną dziurę żelazkowej rozpaczy powstrzymuje mnie tylko świadomość, że na szczęście małż mój służbowo nie musi, a prywatnie nie lubi nosić eleganckich garniturowych koszul i robi to niezwykle rzadko. Dzięki Ci, żelazkowe bóstwo, za twe drobne łaski:) Bo porządne wyprasowanie takich koszul już kompletnie przekracza moje prasowalnicze możliwości. Dla mnie to mission naprawdę impossible i nawet gdybym była Tomem Cruisem ( a na szczęście nie jestem) nie dałabym rady.
Jeśli dobrnęliście do końca tego tekstu, zapewne domyślacie się, jakież to upojne zajęcie czeka na mnie dzisiaj. I rozumiecie, dlaczego to odwlekam w nieskończoność, siedząc przed kompem;)

Miłego weekendu:*

wtorek, 24 sierpnia 2010

Dużo dup;)

Obudziłam się dziś rano z podejrzeniem, że ciemną, głęboką nocą małż usiłował skręcić mi kark. Podejrzenie wzięło się stąd, że ledwie otworzyłam zaspane swe oczęta, poczułam potworny ból z prawej strony szyi. A spać się kładłam w stanie idealnie bezbolesnym.
Przeleciałam w myślach listę "przewinień", za które mogłaby mnie ze strony małża ( gdyby był nieokrzesanym troglodytą) spotkać tak niecna próba usiłowania skrócenia mnie o głowę:
- Zupa za słona? Nieee - chociażby dlatego, że w ogóle wczoraj nie było na obiad zupy:) Kurak z rożna kupny był, całkiem niezły i na dodatek kupiony na prośbę małża.
- Bezwstydne niepohamowanie w zakupach rzeczy kompletnie (oczywiście z męskiego punktu widzenia) nieprzydatnych? Nie - przykładnie nabyłam tylko wyżej wymieniony egzemplarz drobiu i paczkę srajtaśmy. Co prawda mógłby małżowi nie przypaść do gustu zjadliwie zielony kolor tego ostatniego nabytku, ale papier toaletowy nie jest przecież do gustu tylko do dupy, a mój M. nie jest aż takim wucetowym estetą i w dupie ma to, jakiego koloru papierem podciera w/w dupę.
- Zbyt długo plotkowałam przez telefon z koleżanką, ględząc z zapamiętaniem o dupie Maryni, a w zasadzie o dupie pewnego Tomka? Tak - ale M. o tym nie wie;)
Ponieważ innych grzeszków ( w każdym razie z minionego dnia) nie potrafiłam sobie przypomnieć, zapytałam małża wprost.
Indagowany M. stanowczo zaprzeczył, jakoby pod osłoną nocy usiłował skręcić mi kark, a nawet złośliwie zasugerował, że to moja wina. Według jego teorii szyja mnie boli, bo zbyt intensywnie kręciłam nią wczoraj przecząco, mówiąc "nie" na kilka jego propozycji wieczornych rozrywek;)
Jaka by tam nie była przyczyna, faktem jest, że szyja boli mnie coraz bardziej. Będę musiała przekopać domową apteczkę i zastosować jakieś mazidło. Mam nadzieję, że pomoże:)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Wyróżnienie:)

Sobotę spędziłam ze znajomymi, z wielkim poświęceniem ( i z jeszcze większą przyjemnością) wcielając zamiar w czyn, czyli sprawdzając własnoręcznie ( a raczej własnoustnie) czy wyprodukowane wcześniej ogórki nadają się do przeznaczonego im celu - tzn. czy mogą służyć za zakąskę:)
Jak wiadomo, żeby zakąska miała rację bytu i ze zwykłego ogórka przekształciła się w zagrychę, potrzebna jest wódka. A ponieważ tejże, w przeciwieństwie do ogórków, produkować własnoręcznie nie miałam zamiaru, trza było ją nabyć drogą kupna, co też uczyniliśmy.
Wnioski:
po trzech kieliszkach stwierdziłyśmy (ja i koleżanka), że małosolność ogórków niespecjalnie spełnia swoją rolę zakąskową (panowie małżowie mieli odmienne zdanie).
Po kieliszku piątym (chyba) zaczynało mi być wsio adno, czy ogórek jest małosolny, kiszony czy może w ogóle go nie ma;)
Na fotce jeszcze w stanie w miarę dobrym, czyli po pierwszych trzech kieliszkach, jak mniemam. A mniemam, bo nie bardzo pamiętam;)
Wniosek końcowy:
bawiłam się cudnie i dzień spędziłam fajnie, ale jednak mimo wszystko wolę jakieś drinki, a ogórek bardziej na kanapce z pomidorkiem:)
Przed chwilą doprowadziłam swe znękane ciało i nadwątlony umysł do stanu jakiej takiej używalności po wczorajszym opilstwie, w ramach relaksu odpaliłam kompa, a tu  -  niespodziewajka:)))
Zostałam otagowana przez naszego Skarbka:*****
Chwilę (dłuższą chwilę) potrwało, zanim do mojego jeszcze nie do końca funkcjonującego prawidłowo umózgowienia dotarło, o co chodzi:)

Agnieszko kochana, baaaardzo Ci dziękuję za to wyróżnienie, a już najnajnajbardziej za Twoje przemiłe słowa:*****

Poniżej zasady zabawy (bo to chyba jest mimo wszystko zabawa):
1) Napisz, kto przyznał Ci nagrodę.
2) Wymień 10 rzeczy, które lubisz.
3) Przyznaj tę nagrodę 10 innym blogerom i powiadom ich o tym komentarzem.

No, to zaczynam:)
Wyróżniła mnie Agnieszka, czyli Skarbek vel skarbiątko:)

Lubię...(szkoda, że tylko 10, mogłabym z marszu i lekką rączką wymienić ze 100):
1. jeść ( w zasadzie niemal wszystko, poza kilkoma wyjątkami)
2. czytać książki (bo dzięki nim zapominam o świecie, a raczej przenoszę się w zupełnie inne światy)
3. kawę ( mało, że lubię, ja bez niej nie funkcjonuję)
4. podróże małe i duże, wypady i wypadziki (gdziekolwiek, byle dalej od głośnego, brudnego, zatłoczonego blokowiska)
5. święty spokój (po prostu - błoga cisza i chwile tylko dla siebie)
6. swoją pisaninę (dziesiątki notesów zapełnionych myślami - swoimi i nie tylko, marzeniami, cytatami, wierszami, przepisami i wszystkim innym, co mnie w danym momencie zainteresuje)
7. lakiery do paznokci (mam ich dziesiątki, zaczynają przejmować kontrolę nad moją lodówką, gdzie mają kwaterę)
8. słodycze ( i nie jestem specjalnie wybredna, pożrę niemal wszystko, co zawiera choć śladowe ilości cukru)
9. duże pierścionki ( i dużo pierścionków, a w zasadzie pierścieni)
10. siebie (jasne, że nie tak bezwarunkowo i do końca, ale jednak, mimo wszystkich niedociągnięć, braków, a czasem nadmiarów - lubię siebie).

Blogi, które chciałabym wyróżnić:
- Blog kobiety jaskiniowej
- Ciasteczko z wróżbą
- Pisanina przy kawie
- Co w trawie skrzypi
- Bo tak
- Photographicznie
- Zołza z PeGeeRu
- Zwyczajne dni
- Zapiski Zgagi
- White Plate

Dlaczego?
Intrygują mnie, inspirują, interesują. Czasem skłaniają do refleksji, czasem do śmiechu, zawsze do myślenia.
Bo to blogi niezwykłe.

piątek, 20 sierpnia 2010

Ogórkowo i naleśnikowo...

Wczoraj zabrałam się za produkcję ogórków dla własnych potrzeb:) W końcu powinno się mieć w domu coś "na zagrychę", chyba, że się lubi pić na rosyjską modłę i po każdym kieliszku, w charakterze zakąski, wąchać skórkę od chleba;)
Z poniższych składników...
...z dodatkiem soli i wody stworzyłam słój ogórasów...
Dziś zawartość słoja wygląda tak:
Czyli na moje oko w weekend możemy je wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem, wystarczy tylko uzupełnić barek;)

A dziś na obiad zrobiłam naleśniki, małż mnie zanudzał o coś na słodko, ignorując moje komentarze, że słodka to jestem ja i powinno mu to wystarczyć;)
Efekt końcowy moich wysiłków w dogodzeniu chłopskim zachciankom:
Miłego weekendu:***

I fotka z ostatniej chwili - właśnie dostałam przesyłkę-niespodziankę od rzaby:)
Asiu - bardzo Ci dziękuję:***

środa, 18 sierpnia 2010

Takie tam różne...

Nasza niedawna wyprawa do ogrodu zoologicznego zaowocowała kilkoma "zwierzęcymi" zakupami i rzeźbami:)
Takie pluszaki kupiliśmy córeczce naszej chrześniaczki:

A takie żyrafy stworzył mój M. - to początek zwierzęcej serii:)
Dziś na moim stole królują brokuły:) Zrobiłam je w dwóch wersjach - pierwsza to przepis ju, druga to moja wariacja na ten temat:)
Czyli:
1) ugotowane brokuły + ser feta + uprażony słonecznik + oliwa z oliwek z ząbkiem czosnku.
2) to samo, ale oliwę zastąpiłam sosem jogurtowo-czosnkowym.

I z rozpędu, bo zostało mi słonecznika, zrobiłam jeszcze fasolkę szparagową z czosnkową oliwą i tymże słonecznikiem:)

Na koniec najnowsze secondhandowe nabytki:
W poniedziałek pewnie znów coś tam kupię, bo dostałam 10% kupon rabatowy:)

Buziaki:****

niedziela, 15 sierpnia 2010

Sobotnie bańki;)

Na minioną sobotę mieliśmy wielkie, choć bliżej nie sprecyzowane plany - chcieliśmy pojechać "gdzieś", może do Krakowa, może do Wrocławia a może gdzieś nad wodę...
Ale kiedy rano zaskowyczał budzik, miałam w głowie tylko mściwe "budzikom śmierć", więc walnęłam wyjące ustrojstwo, przewróciłam się na drugi bok i ponownie zapadłam w czułe objęcia dwóch panów M. :)) Nie, kochane - to nie przyznanie się do wyuzdania i niepohamowania, mam na myśli Morfeusza i mojego Mieta;)
Kiedy w końcu wstaliśmy, wypiliśmy poranną kawę i zjedliśmy późne śniadanie, przypomniało mi się, że w niedzielę sklepowa Polska świętuje, więc grozi nam całkowite odcięcie od dóbr konsumpcyjnych niezbędnych do życia. A po zakupach okazało się, że jest wczesne popołudnie i jakiś dalszy wypad w Polskę mija się z celem.
Więc pojechaliśmy do
Sądząc po tasiemcowej kolejce do kasy na pomysł spędzenia soboty w Zoo wpadło pół Górnego Śląska:)
Z powodu upału wiele zwierząt pochowało się w swoich "pawilonach", hipcio nie chciał (wcale mu się nie dziwię) wystawić łba (ani inszej części cielska) z wody a lwica i nosorożec chcieli się bawić w "podrap mnie po brzuszku":) Chętnych nie było:)
Chorzowskie Zoo leży na rozległych terenach parku WPKiW, więc wracając zrobiliśmy sobie jeszcze spacer po parkowych alejkach połączony z konsumpcją kiełbasy z grilla i lodów oraz bańkową sesję zdjęciową:)
A dzisiejszy dzień spędziliśmy tak leniwie, jak tylko można - muszę się przyznać, że co prawda wypełzłam z łóżka, ale na wymianę nocnej koszulki na strój dzienny już mi nie starczyło chęci;)

piątek, 13 sierpnia 2010

Księżycowe ciasteczka miłości;)

"To, czy czarny kot sprowadza nieszczęście, zależy głównie od tego, czy jest się człowiekiem, czy myszą...", napisał kiedyś Janusz L. Wiśniewski, a ponieważ z całą pewnością nie jestem myszką (choć mojemu M. zdarza się w nieco intymnych sytuacjach tak mnie nazwać) ani przesądnym człowiekiem, muszę się z tymi słowami zgodzić. Kota (czarnego czy jakiejkolwiek inszej maści) powinny się bać tylko myszy;)
Całkiem sporo ludzi wierzy w przeróżne przesądy. Kiedyś szłam osiedlową uliczką i nagle poczułam szarpnięcie za rękę. Serce mi stanęło, a w zasadzie gwałtownie skoczyło gdzieś w okolice gardła, w głowie kołatała jedna myśl - napad! Już otwierałam paszczę, by wydać ryk odstraszający, gdy zobaczyłam, że za ramię przytrzymuje mnie drobna staruszeczka. Babcia pociągnęła mnie w dół i wyszeptała mi do ucha:
- Niech pani poczeka, aż on nas wyminie.
"On" to był młody facet, który zbliżał się do nas z tyłu. Wyprzedził nas, a wtedy staruszka wskazała czarnego kotka, który przymierzał się, by przejść przed nami chodnikiem. Ponieważ stałyśmy jak te słupy - jakoś głupio mi było wyrywać się z babcinych szponów (a chwyt miała wcale nie babciny), kot przeszedł dumnie tuż przed facetem.
- Teraz on będzie miał pecha, a nie pani - skomentowała starsza pani, skrzywiła się zgryźliwie i dumna ze swej babskiej solidarności poszła w swoją stronę. Mnie jeszcze na chwilę zatrzymał w miejscu z trudem tłumiony malutki atak histerycznego śmiechu.

Jak już wspomniałam, nie jestem przesądna, a zwrot "piątek trzynastego" (to dziś) kojarzy mi się jedynie ze starym horrorem, który zawsze bardziej mnie śmieszył, niż przerażał:)
Co innego "wiara" w czarownice i czary:) Tę traktuję z przymrużeniem oka, a czasem nawet uciekam się do "czarodziejskich" sztuczek:)
Jakich?
Hmmm, takich, jak wiele z nas - czasem zakładam "wyszczuplające" majtasy, by mój sflaczały brzuch czarował płaskością, czasem wysokie obcasy, by w "czarodziejski" sposób wysmuklić nogi, usta smaruję "cudownym" błyszczykiem, by wyglądały na ponętnie wilgotne:)
I zamierzam kiedyś upiec czarodziejskie ciastka miłości, według przepisu wróżki Eleonory, zaczerpniętego z książki Ewy Siarkiewicz "Kuźnia na rozdrożu" ( nawiasem mówiąc to całkiem fajne babskie czytadło).
Przepis na ciastka jest bardzo stary i znany w kręgach czarownic;)
1,5 szkl. mąki
0,5 szkl. cukru
1 szkl. dokładnie zmielonych migdałów
2 krople olejku migdałowego
0,5 szkl. miękkiego masła
1 żółtko
Wymieszaj mąkę, cukier, migdały i olejek. Żółtko utrzyj z masłem na gładko. Z suchych składników zarób nim ciasto. Schłódź w lodówce. Rozgrzej piekarnik do 165 stopni. Ciasto podziel na kawałki wielkości orzecha włoskiego i uformuj je w półksiężyce.. Poukładaj ciastka na wysmarowanej tłuszczem blaszce. Piecz 20 minut.
Co prawda kocham i jestem kochana, ale i w tym temacie odrobina "czarów" nie zaszkodzi;)
Zaszkodzić mogą dopiero kalorie, jakie pewnie w potwornych ilościach wchłonę wraz z tymi wypiekami, ale to już zupełnie inna bajka:)
Miłego weekendu:*

wtorek, 10 sierpnia 2010

Na dowód, że...

Na dowód, że człowiek (co w tym konkretnym przypadku dumnie oznacza mnie) nie samą kawą, goframi i kokosowymi cyckami żyje (choć nie powiem - byłoby to słodkie, leniwe życie), pokazuję moją ukochaną sałatkę.
Uwielbiam ją, choć nie robię zbyt często, mimo że jej przygotowanie jest proste jak konstrukcja cepa i szybsze od komornika.
Nie robię często, bo - co wyznaję ze wstydem - jestem w stanie pożreć pół michy za jednym posiedzeniem, więc wolę unikać pokus;)
Dla ciekawych - przepis:
Porwać na kawałki główkę sałaty lodowej. Wiem, że zwykłej sałaty nie powinno się kroić nożem, nie jestem pewna, czy zasada ta dotyczy też sałaty lodowej, ale na wszelki wypadek drę na strzępki własnymi rencami;)
Dodać puszkę odsączonych z syropu plastrów ananasa, pokrojonych w kostkę. Dla leniwych (to ja) lub zabieganych - można śmiało użyć puszki ananasa już pokrojonego:)
Następnie dokładamy odsączony z zalewy słoik selerowych wiórków. Plus kilka jajek na twardo, pokrojonych w kostkę. Majonez i pieprz. Ewentualnie troszkę ananasowego syropu. I już.
A kiedy wiedziałam, że do sałatkowej michy doczepi się większa ilość zjadaczy, zdarzało mi się dodawać też wcześniej ugotowane różyczki brokuła albo kalafiora:) Albo kawałki kurczaka z rożna:) I było pyszne:) A jeśli przewidujemy naprawdę sporą liczbę głodomorów, można też dodać ugotowany makaron, np. kolorowe penne:) Będzie smacznie i duuuużo:)

Wyżej wspomniany człowiek, czyli ja, nie żyje też samą kawą, choć przyznaję, że dla mnie dzień bez kawy to dzień stracony. Zdarza mi się i herbatę wypić:) Zwłaszcza mrożoną, którą produkowałam i wypijałam litrami podczas upalnych dni.
Na koniec kilka letnich dodatków, niejadalnych:)

piątek, 6 sierpnia 2010

Ojejejeje, nic się nie dzieje;)

Burza - trzęsienie nieba - nadeszła i odeszła, nim zdążyłam pozamykać wszystkie okna. A zapowiadało się groźnie, niebo w mgnieniu oka zrobiło się czarne jak sen pesymisty, gdzieś dalej grzmiało i błyskało. I tyle, w każdym razie u nas - choć gdzieś pewnie było strasznie i groźnie.

Zajrzałam dziś do sh, skorzystałam z promocji pod tytułem: dwie koszulki za dwa złote i tym sposobem nabyłam poniższe:
A w Reporterze, na wieszaku z przecenionymi rzeczami II gatunku (tak brzmiał napis) wypatrzyłam bluzkę za 5 zł. Oglądałam ją z 10 minut, szukając krogulczym wzrokiem oznak drugogatunkowości. Jedyne, co mi przyszło do głowy - uznano ją za drugi gatunek z powodu wściekle oczojebnych, psychodelicznych mazajów. Mnie urzekły rozkloszowane na dole rękawy (mam do takich słabość, jakieś ciągoty cygańsko-hippisowskie we mnie tkwią uparcie i skrycie), więc zakupiłam.
Skoro mój wpis zaczyna żyć własnym życiem i robi się taki bardziej zakupowy, to jeszcze pokażę zakupione wczoraj japonki targowe - pierwsze za 6.50, drugie za 10.
A na koniec coś zupełnie innego, choć równie przyjemnego:)
Z tęsknoty za urlopowymi wrażeniami smakowymi właśnie wyprodukowałam gofry oraz mrożoną kawę, z lodami i kropelką advocata.
I tak zaopatrzona, będę się dziś wieczorem namiętnie wpatrywać w Viggo Mortensena;)
Miłego wieczoru i weekendu:*