sobota, 26 lutego 2011

Magiczne pigułki odchudzające;)

Małżeństwo na plaży. Mąż z nudów grzebie w piasku i nagle znajduje jakąś omszałą butelkę. Otwiera ją. Z butelki wydobywa się dym, który po chwili przemienia się w dżina.
- Jesteś moim wybawicielem, więc spełnię Twoje życzenie - mówi dżin. - Ale ponieważ jest kryzys, to tylko jedno, więc dobrze się zastanów.
Facet myśli, myśli, aż wreszcie podejmuje decyzję. Rozpościera przed dżinem mapę świata i mówi:
- Dżinie, świat jest taki nieszczęśliwy, tyle na nim wojen, kataklizmów, biedy, katastrof, chorób i niegodziwości. Spraw, żeby to się zmieniło, żeby już nikt nie cierpiał, żeby ludzie żyli w zgodzie, harmonii i szczęściu.
- To zbyt wielkie życzenie - mówi dżin. - Nie jestem w stanie go spełnić. Proś o coś innego.
Facet znowu zaczął się zastanawiać, aż jego wzrok padł na śpiącą obok, niczego nieświadomą żonę.
- Dżinie, już wiem! To moja żona. Spraw, by jej twarz stała się piękna, jak twarz Angeliny Jolie, by miała biust jak Monica Bellucci a nogi jak Nicole Kidman.
Dżin spojrzał na kobietę, po czym rzekł z rezygnacją w głosie:
- Pokaż mi jeszcze raz tę mapę...

Ostatnio czuję się jak ta żona - gapię się w lustro i widzę, że nawet czary dżina byłyby tu bezsilne. Zresztą "bezsilne" to za mało powiedziane - dżin z wrzaskiem przerażenia błagałby, żeby go z powrotem wsadzić do butelki...
Zszarzała cera, wory pod oczami, po których za chwilę zacznę sobie deptać, na głowie jakiś niekształtny kołtun, resztę litościwie pominę, choć to całkiem spora reszta;)
Powiem tylko, że ten, co wymyślił kretyński tekst "kochanego ciała nigdy nie za wiele" nie musiał każdego dnia oglądać ( i nosić na sobie ) takich jak moje krągłości ( żeby ładnie zabrzmiało ).
Od lat tak mam ( nie polecam tej metody ), że każdej zimy trochę sobie odpuszczam i hoduję tłuszczową warstwę ochronną, by potem, z wiosną, pozbyć się tego balastu. A w tym roku idzie mi to wyjątkowo opornie. Zaczyna do mnie docierać, że nie mam już 30 lat, kiedy wystarczył niewielki wysiłek, by zrzucić kilka zbędnych kilogramów. I nie jest to miłe uczucie.

No dobra, posmęciłam i mi lepiej:) Co prawda kilogramów mi od tego nie ubyło, ale na duszy lżej;)
A teraz pora na rewelacyjne pigułki odchudzające:)

- Przepiszę pani tabletki - mówi lekarz do pacjentki ze sporą nadwagą. - 10 opakowań.
- Świetnie, a jak często mam je zażywać?
- Nie ma pani ich łykać, tylko 5 razy dziennie rozsypywać na podłodze i podnosić po jednej.

Chyba najwyższy czas zdjąć ze stacjonarnego rowerka ciuchy i torebki (przez długi czas rower służył właśnie jako wieszak) i ruszyć otłuszczone cielsko:). Bo na dżina to raczej nie ma co liczyć;) - Już prędzej na dżin;)

niedziela, 20 lutego 2011

Chińszczyzna;)

W swoich krajoznawczych (miastopoznawczych?) wędrówkach po moim mieście trafiłam wczoraj do "chińskiego sklepu". Nic mnie nie zainteresowało (poza niesamowicie piękną Azjatką za ladą) i już wychodziłam, gdy zauważyłam spory zbiór lakierów do paznokci. Wybrałam jeden, w kolorze, który szukałam jakiś czas temu - ciemny grafit z delikatnym połyskiem. Cena wielce zachęcająca - 3zł przy pojemności 18ml, więc oczywiście nabyłam.
Wieczorem przystąpiłam do manikiuru.
W tym miejscu muszę się przyznać do pewnego zboczeństwa (zresztą, co tu kryć, jednego z wielu) - lubię zapach lakierów. Do paznokci i tych innych, zapach zmywaczy, farb i inszej chemii. Oczywiście z umiarem, ale lubię. Ale zapach (o ile to coś można w ogóle nazwać zapachem, uczciwiej byłoby powiedzieć smród), który poczułam po otwarciu buteleczki tego lakieru omal nie zwalił mnie z krzesła. Śmierdziało jak połączenie upojnej woni gnijącego siana i fetoru z wnętrza gumiaków, których pracujący w pocie czoła (i stóp) robotnik nie zdejmował przez tydzień:/
W ekspresowym tempie, przy otwartych oknach i na bezdechu pomalowałam paznokcie. A gdy już wyschły (rychło wczas), postanowiłam poszukać w necie jakichś informacji o firmie, która wyprodukowała tego śmierdziela. Hmmm...jedyną firmą, która produkuje lakiery o takiej nazwie okazała się być firma wytwarzająca...lakiery samochodowe;) Ponoć świetne, jeśli wierzyć opiniom zmotoryzowanych internautów:)
I teraz tak sobie myślę, że jeśli będę codziennie myła dłonie szamponem samochodowym, a raz na tydzień przeciągnę po paznokciach samochodowym woskiem, to pewnie (o ile nie zacznę rdzewieć) lakier będzie mi się trzymał w nieskończoność;) Albo odpadną mi paznokcie;)
Odebrałam też zamówione na allezło lakiery...China Glaze:)
Według wizażanek są świetne. A w każdym razie z całą pewnością są lakierami do paznokci (w każdym razie mam taką nadzieję).
Miłego wieczoru:*

wtorek, 15 lutego 2011

Ściana; 95+1, bo pytacie:)

Od niej wszystko się zaczęło:
Dostałam ją od małża sto lat temu, na 5 rocznicę ślubu. Po kilku latach, z jakiejś tam okazji dostałam drugą, tym razem Lindt Lindor. Trzymałam w nich listy od M. i wtedy jeszcze nic nie zapowiadało, że te dwa serca zapoczątkują wielką kolekcję.
Zbierać zaczęłam tak na serio jakieś 5 lat temu, a mniej więcej rok temu, gdy puszkowe serca, leżące gdzie popadnie zaczęły trochę przeszkadzać, wymyśliłam ścianę:)
Dopóki puszki leżały gdzieś na półkach, trzymałam w nich, oprócz listów różne inne "pamiątki", muszelki, kamyczki, pierdołki, biżuterię a nawet guziki. Teraz wiszą oczywiście puste.
Wszystkie wiszą, oprócz historycznej pierwszej - w niej wciąż przechowuję listy od małża i ona jedna leży na półce w sypialni.
A biżuterię trzymam w kilku, które się zdublowały (bo zdarzało mi się dostać w prezencie takie, jakie już miałam w kolekcji).
Niedawno przeprowadziłam puszkowy spis powszechny - na ścianie wisi 95 puszek.
Kupa kolorowego złomu;)
Większość skrywała w swym sercowym wnętrzu czekoladki i pralinki, wiele było po prostu pustych, w kilku były świeczki i mydełka, a także kosmetyki (np. błyszczyki, choć nie tylko), majtki a nawet karty do gry, kocie żarcie czy przyprawę knorr;)
Do ściany kuchennej są przymocowane za pomocą takiej masy, coś w rodzaju modeliny, którą można dowolną ilość razy odklejać, więc serca, w miarę ich przybywania, były już odklejane i przesuwane bliżej do siebie, żeby się lepiej pomieściły. W ten sposób mam też gwarancję, że jak zechce mi się ich pozbyć (co raczej nie nastąpi), to mogę to zrobić bez problemu i bez szkody dla ściany;)

Ps. kilka puszek mam też od Was, za co raz jeszcze dziękuję:***

czwartek, 10 lutego 2011

Uprzejmie donoszę;)

Wieści z frontu, czyli relacja z pola walki z wirusem;)
Przez dwa pierwsze dni stosowałam kurację procentową, usiłując zwalczyć podłego wirusa przeróżnymi napitkami na bazie alkoholu. Efekt: zawartość domowego barku zredukowana niemal do zera, ja w dość przyjemnym stanie permanentnego niemal zamroczenia, wirus okopał się na stanowisku, a nawet ruszył do ataku.
Następnie skłoniłam się ku mądrości naszych babć i zastosowałam leczenie czosnkowo-miodowe. Efekt był niestety całkiem odmienny od spodziewanego: zamiast leczniczego - odstraszający. I bynajmniej nie odstraszył wirusa, a skąd, wirus nie wampir i czosnek polubił. Kuracja odstraszyła otoczenie w postaci małża. Otoczenie krzywiło się paskudnie, gdy tylko, z pewną taką nieśmiałością, usiłowałam się do otoczenia zbliżyć. Zwłaszcza, gdy zbliżałam się, kłapiąc paszczą (a przy okazji zionąc w kierunku otoczenia upiornym zapaszkiem). Żeby nie było - ja tam czosnek lubię, ale z umiarem i w potrawach, zwłaszcza jedzonych wspólnie (przez co zioniemy oboje i wtedy żadnemu z nas zabójczy wiew z pyska drugiego nie przeszkadza).
Porzuciłam więc medycynę ludową i postanowiłam skorzystać z konwencjonalnej. Do lekarza nie poszłam - wystarczyło, że sobie wyobraziłam te tłumy nieprzebrane w poczekalni, tych ściśniętych razem i kichających nawzajem na siebie ludzi, żebym na samo wyobrażenie poczuła się gorzej. Wirusowi by się pewnie spodobało, spotkałby się z kumplami z innych gatunków, wymienił doświadczenia i nauczył nowych sztuczek, ale ja, jego umęczony nosiciel, nie zrobiłam mu tej przyjemności.
Poszłam do apteki i kupiłam gripex. To chyba jedyny lek na sprawy grypowo-przeziębieniowe, który nie wywołuje u mnie bezsenności i jest w miarę skuteczny. Mam nadzieję, że poskutkuje i tym razem.

Fotki całkiem nie w temacie - moje ostatnie złotówkowe zdobycze:
Kto wie, może kiedyś...

T-shirt New Look (sh).

czwartek, 3 lutego 2011

Nuda? A co to takiego???

W komentarzach pod moim poprzednim, wielce chwalącym lenistwo wpisem,  kilka z Was ze zdziwieniem pytało, czy lenistwo mnie nie nudzi:)
Hmm, ja się nigdy nie nudzę, zwyczajnie i po prostu, i wcale nie dlatego, że lata temu wbijano mi do głowy, iż inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi. Dla mnie zwyczajnie coś takiego jak nuda nie istnieje.
Mam nadzieję, że poprzedniego wpisu nie wzięłyście jednak aż tak całkiem dosłownie. Nie chodzi przecież o to, że całe życie po prostu leżę i jem i już. Toż bym już dawno porosła sadłem, kurzem i pierzem:)
W ramach swych leniwych dni robię całkiem sporo rzeczy - czytam, piszę, rozmawiam, rozwiązuję krzyżówki, buszuję po necie, coś tam sobie wyszywam i dłubię (nie nos mam tu na myśli, ani też żaden inny otwór cielesny). Lubię obserwować, jak M. tworzy swoje dzieła, lubię grać z nim w karty, scrabble, domino, układamy puzzle - lubimy takie rozrywki:) Nuda? Nie dla mnie:)
Jest jedna rzecz, której mi naprawdę brakuje w tych naszych leniwych, spokojnych, domowych rozrywkach - wywoływanie zdjęć. Jeszcze będąc kawalerem, mój M. kupił cały sprzęt, potrzebny do samodzielnego wywoływania zdjęć. Często robiliśmy sobie ciemnię w kuchni (bo łazienka u mnie wielkości budki telefonicznej) i wywoływaliśmy swoje fotki. Niesamowite uczucie - patrzeć, jak z białej kartki papieru fotograficznego, zanurzonej w kuwecie z wodą i stosownymi chemikaliami, wyłania się jakiś tajemniczy, dziwny zarys, który po kilku chwilach, na twoich oczach, zmienia się w twoją własną twarz...Magia;)
Tego mi bardzo brakuje, tych wspólnych "atelierowych" wieczorów, tych zdjęć z duszą...