niedziela, 30 stycznia 2011

W szponach lenistwa;)

Hmmm, właściwie niezupełnie jak w tytule...Zwrot "w szponach" sugeruje, że leń mnie dorwał wbrew mej woli, trzyma i nie puszcza, a ja się wyrywam, bo nie chcę:)
A tymczasem ja tam lubię ten stan. Prawdę mówiąc, czasem mam wrażenie, że urodziłam się li i jedynie po to, by leżeć i pachnieć. I już. I wsio. Ewentualnie leniwie sięgnąć od czasu do czasu (czytaj: całkiem często) do pudełka z czekoladkami/misy z chipsami (misy, bo miska wydaje mi się zbyt mała)/talerzyka z ciastem/wiadra cukierków. Przerzucić od niechcenia kartkę czytanej książki. Wcisnąć powolnym ruchem guzik przerzucania kanałów na pilocie (wcześniej zażądać, by dano mi ów pilot do ręki). Sięgnąć po telefon, by poplotkować z koleżanką/sprawdzić wiadomości( np. ile już w tym tygodniu wygrałam bmw/audi/innych pojazdów)/zamówić pizzę, w cieście banan i sajgonki.
Z takich oto intensywnie leniwych(to wcale nie jest paradoks ani insza sprzeczność) chwil/godzin/dni uczyniłam sobie sens życia czy tam inne życiowe motto. Pewnie mogłabym napisać o tym doktorat, habilitować się, a już na pewno obronić magistra. A gdyby (co mam nadzieję kiedyś nastąpi) lenistwo było dyscypliną olimpijską - mistrzostwo świata mam w kieszeni i to bez ruszania się z kanapy:)
Jestem leniwa i dobrze mi z tym:)

poniedziałek, 24 stycznia 2011

System zawiódł:)

Niedawno, na jednym z blogów, które nawiedzam, wywiązała się dyskusja na temat metod budzenia (tak najogólniej rzecz ujmując). Oczywiście Beti musiała wtrącić swoje 3 grosze (a nawet 3 ojro). Nawymądrzałam się na powyższy temat, dowodząc, że mamy wypracowany najskuteczniejszy system budzenia (a raczej całą machinę budzącą), składający się z trzech budzików, radia, telewizora i dwóch komórek (w znaczeniu - telefonów, sztuk dwie). Tak się puszyłam i szczyciłam doskonałością i niezawodnością tegoż systemu (zapominając, że w sumie najważniejszym jego składnikiem jest jakże zawodny czynnik ludzki), że oczywiście musiałam zostać ukarana (czy tam pokarana, jak komu pasuje). Dziś zaspaliśmy haniebnie i sromotnie;)
W naszym systemie budzenia ostatnią deską ratunku (w zasadzie to nawet ostatnią drzazgą z owej deski) jest moja komórka. Budzenie mam tam nastawione na tak zwany ostatni moment, czasu starcza jedynie na błyskawiczne wypryśnięcie z małżeńskiego łoża, spryskanie zaspanych gąb wodą, wskoczenie w biegu w ciuchy i szybki wypad z domu. Tak to wygląda w teorii, która - jak wiele teorii - nie jest zupełnie kompatybilna z ponurą rzeczywistością.
Spróbujcie na przykład wyskoczyć z łóżka z prędkością światła, gdy wasze zestarzałe i zastygłe czterdziestoletnie kości leżą splątane z innymi, równie wiekowymi kośćmi. Nie jest to łatwe, a już na pewno nie błyskawiczne. Potem trzeba wykonać na sobie niezbędne czynności higieniczno-kosmetyczne, czyli tak zwane niegdyś poranne ablucje. Podobno my, kobiety, mamy talent do robienia kilku rzeczy naraz. Cóż, w moim przypadku, a w każdym razie o 5 rano to tylko kolejna, niesprawdzająca się teoria. Jakoś nie opanowałam sztuki jednoczesnego siusiania, szorowania uzębienia i poprawiania fryzury, wymodelowanej nocą na poduszce w jakiś przyklapły, żyjący własnym życiem twór, o jednoczesnym robieniu makijażu nawet nie wspomnę. Dziś, wykonując te wszystkie niezbędne czynności w tempie mocno przyspieszonym, musiałam dodatkowo wysłuchać ulubionej mantry Polaków, powtarzanej zduszonym głosem przez M., miotającego się po mieszkaniu w daremnym poszukiwaniu ciuchów, dokumentów i kluczy. Mantra ("kurwa, kurwa, kurwa...") brzmi coraz wścieklej, gdy okazuje się, że chłop w pośpiechu dzikim ubrał dwie różne skarpetki, walnął się w duży palec u nogi, a kluczyki nie leżą tam, gdzie się ich oczekiwało...
Ach, jak miło i przyjemnie zaczął się ten tydzień;)
W końcu dorobiłam się nowych rękawic kuchennych, nabytych wraz z makaronem:)

piątek, 21 stycznia 2011

Amerykański sen;)

Odkąd pamiętam, uwielbiałam czytać. Niemal zawsze, niemal wszystko i niemal wszędzie. W szkole na przerwach ( a bywało, że i na lekcjach), w domu do późnej nocy ( bywało, że z latarką pod kołdrą; czego zaniechałam, odkąd odkryłam, że pod kołdrą, z latarką lub bez, można robić ciekawsze rzeczy), w autobusie, w tramwaju, w wannie ( kiedy jeszcze miałam wannę, pod prysznicem jakoś nie wychodzi, nie czytanie w każdym razie) oraz na zupełnie innym oprzyrządowaniu łazienkowym, w pracy, na wakacjach, w zdrowiu i chorobie;)
Czytając, przenoszę się w inne światy, poznaję miejsca, ludzi, przygody, emocje, zwyczaje, potrawy...
Do dziś pamiętam, jak wiele lat temu w jakiejś książce, której akcja toczyła się w USA, przeczytałam, że ulubionym przysmakiem bohaterki były ciasteczka Oreo. Potem znalazłam wzmianki o tych ciastkach w jeszcze kilku książkach. Kultowe te ciastka na długo rozpaliły moją nienażartą wyobraźnię. Myślałam - co to? Jak smakuje? Jak wygląda? Czy kiedyś będzie mi dane zakosztować tego amerykańskiego marzenia?
W swej wyobraźni postawiłam te ciasteczka na jakimś niedostępnym słodyczowym piedestale:)
Dziś, po wielu latach od przeczytania tamtej książki, zobaczyłam Oreo w sklepie.
Najpierw przez 5 minut gapiłam się z niedowierzaniem i ledwie skrywanym ślinotokiem na sklepową półkę, potem zgarnęłam paczkę i w podskokach, niegodnych podeszłego wieku mego pognałam do kasy, zapominając o reszcie zakupów ( dzięki czemu małż dostanie na kolację kanapki skąpo obłożone nędznymi resztkami podeschniętego dziurawego Radamera).
Natychmiast po powrocie do domu przystąpiłam do konsumpcji. I...no, cóż, rozczarowałam się nieco. Bo owszem - efektowne i smaczne, ale - na litość wszystkich cukierniczych bóstw - to tylko zwykłe markizy. No, niech będzie, że arystokratki, ale szczerze mówiąc, jadałam już lepsze.
Jak widać, uległam zgubnemu złudzeniu, że w Ameryce wszystko jest lepsze, większe, ładniejsze, smaczniejsze, w ogóle naj i super i ekstra;)
Ech, amerykański sen...

Słodkiego weekendu:*

piątek, 14 stycznia 2011

Sekretnik;)

Zostałam zaproszona (podwójnie, przez Wiśniową i Kejti) do Kreativ Blogger, takiej kolejnej blogowej zabawy;)
Rzecz cała polega na ujawnieniu 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie i przekazaniu "pałeczki" 7 dalszym osobom;)
Więc ujawniam 7 swoich tajemnic, ale - wybaczcie - nie będą to te najbardziej skrywane:)
Zaczynamy:
1. od lat piszę "do szuflady" erotyczne wiersze
2. nie umiem jeździć na rowerze, a mój rowerek stacjonarny od dawna służy za wieszak do torebek
3. fatalnie tańczę (zwłaszcza na trzeźwo), gdyż z uporem maniaka usiłuję "prowadzić" i nie mam poczucia rytmu
4. nigdy nie nosiłam mini
5. w poczekalni u lekarza/dentysty/fryzjera rozwiązuję sudoku
6. nie wyjdę z domu bez polakierowanych paznokci, przenigdy. Mogę wyjść bez bielizny, ale nie bez manikiuru
7. urodziłam się z lewą nogą krótszą o 3 cm od prawej

Jeśli macie ochotę przyłączyć się do zabawy i ujawnić swoje sekrety - zapraszam (alfabetycznie):
- agnichę2009
- czesterka
- essi
- ewkę
- madziorka
- martynę
- skarbiątko

To, że lubię duże pierścienie, sercowe puszki i kokosowe słodkości, nie jest żadną tajemnicą;)

Miłego weekendu:*

wtorek, 11 stycznia 2011

Kulturalny poniedziałek:)

Wczoraj, w ramach akcji odchamiania i ukulturalniania się, poszliśmy do teatru.
Siostra naszej chrześniaczki, która zresztą od lat jest dla nas jak chrześniaczka, kończy właśnie studium wokalno-baletowe. Nie był więc to zwykły spektakl, ale pokaz dyplomowy w gliwickim Teatrze Muzycznym.
Przedstawienie, choć trwało prawie 4 godziny i grali w nim tylko absolwenci i uczniowie studium, było całkiem niezłe. Był to jakby kolaż różnych scen, każdy znalazłby dla siebie coś interesującego, bo sceny były odgrywane w rozmaitych stylach - balet, taniec nowoczesny, rap, opera itd.
Po pokazie wzięliśmy jeszcze udział w bankiecie dla gości, a dziś z przyjaciółmi (czyli rodzicami przyszłej aktorki/baleriny/piosenkarki) świętowaliśmy zdobycie dyplomu:)

W Empiku znalazłam takie cuda, 4.99/sztuka:
Mam prośbę niedużą - zajrzyjcie do swoich Empików, może będą tam serca z innymi wzorami:)

I dopisek - mój małż został poproszony o wykonanie jednego rekwizytu do spektaklu:)
I tak jego beczułka miodu, wyprodukowana z kartonu, zagrała w teatrze;)

czwartek, 6 stycznia 2011

Przed erą komputera;)

Kilka lat temu, kiedy jeszcze omijałam baaardzo szerokim łukiem to narzędzie szatana, kiedy zarzekałam się, że mnie to niepotrzebne, nie rozumiem, nie chcę i chcieć nie będę (naiwniaczka), w wolnych chwilach, poza czytaniem książek w ilościach hurtowych, namiętnie rozwiązywałam krzyżówki i dłubałam takie haftowane obrazki:
Czasem małż mnie namawia, żebym znów coś "wykrzyżykowała", ale sama nie wiem. Pamiętam, że jak się zabierałam za taki obrazek, to zaczynały się nieprzespane noce, bo ja jak ten pittbull - jak ugryzłam, to nie umiałam puścić, a jeszcze tylko jeden rządek, a jeszcze trochę, bo prawie mam nitkę nawleczoną, a jeszcze ten kolor skończę tylko...
Lenicie się dzisiaj? Bo ja strasznie:D

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Trzybitowo:)

Wyprodukowałam ostatnio ciasto, które nie ma wyjścia;) Po prostu musi się udać:)
Pewnie dlatego, że nie wymaga pieczenia ani żadnej inszej filozofii kuchennej, to po prostu zwykły przekładaniec z półproduktów:)
Zastanawiałam się nawet, czy w ogóle robić wpis w tym temacie, szczególnie po obejrzeniu świątecznych wypieków naszej Ani space_monkey:) To coś, co za chwilę zobaczycie, czyli moja wariacja na temat ciasta 3Bit, w porównaniu do cudów Ani jest jak odpustowy pierścionek porównany do pięciokaratowego diamentu najczystszej wody:) Oto cała ja - słodkości uwielbiam, ale w ich produkcji jestem beznadziejna;) Stanowczo wolę je jeść a nie tworzyć:)

Słodkiego poniedziałku:)