niedziela, 26 czerwca 2011

Kolorowych jarmarków...;)

Nie było blaszanych zegarków, pierzastych kogucików ani baloników na druciku, ale dzień spędzony na Jarmarku Rzemiosła + zamek w Będzinie (chyba 7 raz ) całkiem udany:)
Była kawa w zamkowych podziemiach...
Spacer był...
I wyprzedażowe zakupy w pobliskim CH...5 zeta/sztuka
A na koniec, jak w tytule - kolorowo i jarmarcznie;)

środa, 22 czerwca 2011

Miłość wszystko zwycięża:)

Podobno miłość wszystko zwycięża, nawet chrapanie. Autor tego błyskotliwego tekściku ( widziałam taki na empikowym magnesie) z pewnością nie miał wątpliwej przyjemności posłuchania osiągnięć mojego M. w tej konkurencji. Medal olimpijski gwarantowany;)
Nie zdarza mu się to zbyt często, ale jeśli już, to klękajcie (a raczej spieprzajcie) narody;)
Jestem przekonana, że drobniutkie pęknięcia na naszych ścianach z płyt gipsowych nie są wcale spowodowane tzw. szkodami górniczymi, lecz trwożną reakcją gipsu na ten upiorny dźwięk. Trąby, które podobno rozwaliły mury biblijnego Jerycha mogłyby brać u M. lekcje;)
Zdarzają się noce, gdy obudzona przez ten warkot jestem w stanie przysięgać, że nie mieszkam na śląskim blokowisku, lecz w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska, z którego startuje eskadra Migów czy tam inszych F-16.
Na szczęście już dawno, metodą prób i błędów, odkryłam sposób, który natychmiast przerywa te upiorne nocne występy, wykraczające z pewnością poza wszelką decybelową skalę. I nie jest to cmokanie ani gwizdanie. O nie, na moim M. takie subtelności nie robią wrażenia. Jedyne co działa to nagła konfrontacja mojego łokcia z jego żebrami. Brutalne, ale stuprocentowo skuteczne.
Może więc - mimo wszystko - prawdą jest, że miłość wszystko zwycięża, nawet chrapanie. Pod warunkiem, że znajdzie się błyskawicznie działający sposób, by to chrapanie natentychmiast "wyłączyć":)

Nie wiem, co znów się popiętroliło, ale nie mogę wstawić fotek:/ Moje matrasowe łupy pokażę więc innym razem.
 Oooo, po milionie prób się udało:)
Nie samą książką (nawet tak tanią) żyje człowiek:) Człowiek też delektuje się lodami, kawą mrożoną i "Winem truskawkowym" - zaraz leci w TV:)

środa, 15 czerwca 2011

Jem, piję, czytam...

...i poza tym nic mi się nie chce, nawet myśleć...

piątek, 10 czerwca 2011

groszek vs. chałwa;)

Po raz któryś tam ( nie czarujmy się i otoczenia - nie pierwszy i z całą pewnością nie ostatni) postanowiłam robić za pierwszą naiwną niesłodką idiotkę i uwierzyć w reklamę.
Rozsądek (tak, posiadam coś takiego, w ilościach śladowych, ale mam) oraz zgrany ( o ironio - również w reklamie) duet serce+rozum krzyczały nie, nie, NIE, ale ten jeden, jedyny, malutki procencik naiwności we mnie kusił - spróbuj;)
Padło na goodbye appetite (dobra, w tym miejscu można wybuchnąć szyderczym śmiechem). Obejrzałam wzmiankowaną reklamę razy kilka. Wnioski nie były zbyt zachęcające - tak naprawdę nie chciałabym być aż tak szczupła, jak dziewczyna z pierwszej wersji tej reklamy.
Bo:
-musiałabym wymienić nagle całą garderobę, kupując ciuchy o kilka numerów mniejsze, a nie stać mnie na to; antytalent krawiecki zaś nie pozwala mi zrobić z jednej namiotopodobnej kiecki dwie mniejsze
-musiałabym zawieść oczekiwania małżowskie. Małż mój bowiem oczekuje, że w łóżku a takoż poza nim przytuli się do miłych krągłości.
Fakt, że ostatnio posunęłam się nieco za daleko w spełnianiu tych oczekiwań i moje krągłości przeszły z jakości w ilość i jakieś tam ich zredukowanie byłoby przeze mnie mile widziane.
Ale najgorsze i dla mnie zupełnie nie do przyjęcia było to, że wspomniana dziewczyna po zjedzeniu 1 zielonego groszku (słownie: jednego marnego ziarenka!) zakomunikowała wszem i wobec: jestem syta!. Ludzie kochane - syta! Po jednym marnym, niegodnym wzmianki ziareneczku ona jest syta! Znaczy - nic więcej już nie zje, bo nie zmieści. Czyli nie tylko koniec z jedzeniem kokosowych czekolad, orzechowych lodów, kiełbasy z grilla, tostów z jajecznicą i ogromną ilością sera. Koniec nawet z jedzeniem surówek, pomidorów czy czereśni. Po prostu - koniec z jedzeniem. Czegokolwiek. Oj, nie w smak mi to było, ale cóż - postanowiłam się poświęcić. Dla dobra. Nie do końca wiedziałam, czyjego  (wyszło mi, że chyba dla dobra przemysłu farmaceutycznego), ale co tam:)
Poszłam, kupiłam, zażyłam. Smak ma toto nieco truskawkowy, konsystencję lekko kiślowatą.
I - jak było do przewidzenia - nic. Nul, zero, niente...
Miało toto sprawić, że mój appetite zrobi goodbye (ok, w tym miejscu również można śmiechem szyderczym zarżeć). Mój appetite w każdym razie takim śmiechem parsknął i z kiślowego napitku "odchudzającego" ( oczywiście odchudzającego bardzo skutecznie portfele naiwniaków) nic sobie nie zrobił. Może gdybym zeżarła wannę takiego kisielku. Albo basen, najlepiej rozmiarów olimpijskich. Może gdybym znalazła się na wyspie nie tylko bezludnej i bezsklepowej, ale też takiej, co to na niej nic nie rośnie ( poza zielonym groszkiem). No, może wtedy...
Póki co zrobiłam goodbye kolejnemu (setnemu?) w swym życiu podejściu do diety;)
I konsumuję sobie właśnie...
W moim przypadku ban na słodycze jest równie nieskuteczny, jak ban na lakiery;)

środa, 8 czerwca 2011

A po deszczu...tęcza:)

Lakierowa;)
A miał być lakierowy ban...I był, a jakże;) Ale nawet wam się nie przyznam, jak długo trwał, bo aż mi wstyd, że taka ze mnie mientka kobiełka w rozmiarze megakingsajz;)

piątek, 3 czerwca 2011

Kiedyś byłam różą, czyli...

Co robi mój małż, kiedy ma trochę czasu i kawałek drewna:)
Miłego dnia:*