piątek, 30 listopada 2012

Edytowane lanie wosku, czyli moje wielkie podziękowania:)

Nie, w moim wykonaniu dziś będzie lanie...żółci.
I nie piękny słoneczny kolor mam na myśli, ani nawet kolor chłodnej cytryny. W ogóle w tej chwili kolorystyka wszelka mi zwisa, przez żółć w tym przypadku rozumiem gorzkie żale, złości i frustracje. Po prostu - złe emocje, które dziś wylewają się ze mnie wszystkimi porami (nie, nie o męskie gacie mi chodzi, choć akurat ich nosiciel też mi dziś podpadł).
Zły dzień po prostu, każdy czasem taki ma.
Bo nie potrafię rozgryźć cholernej Picasy, bo ostatnio znów męczy mnie bezsenność, bo zepsuł się telewizor, bo znów utyłam, bo wielka sprzeczka o małą pierdołę z mężem, bo ulubione buty się rozleciały, bo martwią mnie zmartwienia przyjaciółki, bo jutro czeka mnie wizyta b. denerwujących osób, której nijak nie mogę uniknąć, bo..., bo..., bo...
Wszystkie powyższe bobo osobno to mniej lub bardziej istotne drobiazgi, ale w takiej kumulacji nie wróżą lotkowej wygranej tylko zły nastrój. I w ten sposób zaoszczędziłam sobie tych korowodów z woskiem, wodą i kluczem;)
Z oczywistych względów (patrz pierwsze "bo") w tym wpisie (i być może w każdym kolejnym, o ile takowe będą) fotki nie będzie.
Edit: te kwiatki są dla naszej kochanej Czarnej Ani:) Ania powinna zmienić nick na Czarodziejska Ania - pomachała różdżką i wszystko gra:) Kochana, dzięki wielkie:***
Dziękuję też Aggie i Monice, które bardzo się zaangażowały w pomoc piszącemu te słowa tumanowi internetowemu:) Oraz specjalne podziękowania dla Wacka:)
Co ja bym bez Was, dziewczyny zrobiła? Musiałabym się cofnąć do epoki maszynki na korbkę a nawet liczydła;)



środa, 21 listopada 2012

Przekleństwo przodków;)

Zainspirowana pytaniami Moniki zaczęłam się zastanawiać nad swoim i małża drzewem genealogicznym. Ze wstydem przyznać muszę, że niewiele mi z tego przyszło, było się za takie tematy zabierać za młodu, gdy jeszcze żyły osoby, które mogłam o to czy owo zapytać. Ale za młodu głupoty różne różniste miałam w głowie (nie, żeby teraz było inaczej).
Jedno wydaje się pewne - moi przodkowie trudnili się zbieractwem, a skłonności te odziedziczyłam (i spotęgowałam) w formie najgorszej z możliwych. Do tego, kierowana jakimiś tajemnymi feromonami, wybrałam sobie za męża chłopa z tym samym skrzywieniem.
Krótko mówiąc - jesteśmy posiadaczami chomiczych genów.
Chciałabym móc umieć nie przywiązywać się do rzeczy, nie gromadzić niepotrzebnych pamiątek, pierdółek, gratów, dupin rozmaitych. Chciałabym, ale cóż - genów się nie wyprzesz, natury nie oszukasz;)
Jak siedzi w Tobie chomik (jako to zło w opętanym), to nie tak łatwo się go pozbyć. Egzorcyzmy może byłyby jakimś wyjściem, ale poszłabym na to tylko pod warunkiem, że złe ze mnie wypędzałby Dean Winchester;)

W tym miejscu planowałam zamieścić fotkę obrazującą jeden z aspektów mego zbieractwa. Ale wyświetla mi się komunikat, że wykorzystałam 100% miejsca na zdjęcia. I mam sobie dokupić więcej. I jako ciemniak internetowy nic z tego nie rozumiem, kupować niczego też nie zamierzam. Więc zdjęcie wkleję, jak rozgryzę toto, o ile rozgryzę;)  Heeeeelp:)

sobota, 10 listopada 2012

Kolekcja:)

W zasadzie powinnam stworzyć nowy wpis. Właściwie powinien on być odpowiedzią na zaproszenie do kolejnej blogowej zabawy - dzięki, Madeleine:*  Ale szczerze mówiąc - nie mam w tym momencie jakoś nastroju, więc chwilowo tylko wrzucam kilka fotek sercowej kolekcji (mam nadzieję, że udało mi się cyknąć większość), o zdjęcia której prosiły ostatnio na fb Aggie i Bułeczka:)
Miłego weekendu:*

środa, 7 listopada 2012

A miało być tak pięknie...;)

Gazeta "Metro", przeczytana od deski do deski w autobusie, uświadomiła mi radośnie, jakie też dobra wszelakie mogę sobie sprawić, trafnie typując kilka liczb w mega kumulacji lotto:)
Szczerze mówiąc niespecjalnie mnie ruszyła ewentualność nabycia ferrari testa rossa z 1957.
Pewnie dlatego, że nie mam prawka i jakoś zawsze uważałam, że samochód to po prostu tylko metalowe pudełko, mające mnie dostarczyć z punktu a do punktu b.
Ślinotoku nie wywołały też obrazy Basquiata - no dobra, w tym miejscu narażę się znawcom sztuki - ale za cholerę nie wywaliłabym takiej kasy na takiego stwora.
Ale już wyspa Mela Gibsona - oooo tak, taka wizja spowodowała, że wyprułam z autobusu ślizgiem jako pierwsza, omal nie taranując współpasażerów, stojących mi na drodze do bogactwa.

Z jęzorem gdzieś tak w okolicach przepony, zionąc, sapiąc, dysząc i plując dopadłam pierwszego z brzegu punktu lotto, gdzie miła pani poinformowała mnie, że dupa blada, bo system się zawiesił. Nooo, nie powiem, co sobie pomyślałam i kogo sama miałabym w tym momencie ochotę  powiesić, ale nie zrażona pierwszym niepowodzeniem, w oczach mając widok zielonej oazy ciszy i spokoju gdzieś na Pacyfiku, pognałam dalej. W kolejnym punkcie oddałam dobrowolnie i niemal z dziękczynną pieśnią na ustach "podatek od głupoty" i stałam się radosną posiadaczką świstka papieru z cyferkami, w moich rozmarzonych oczach mającego wartość co najmniej umowy przedwstępnej zakupu Mago Island, z autografem Gibsona rzecz jasna;)
Wieczór spędziłam, wybierając wzór materiału na hamak, w którym planowałam odtąd spędzać upojne dnie i szukając w necie przepisów na bardzo egzotyczne drinki, koniecznie w łupinie kokosa i z palemką, którymi planowałam umilać sobie tropikalne wieczory. Zanim jednak w swych wizjach posunęłam się tak daleko, by wyobrazić sobie Mela nacierającego mi plecy olejkiem, nadeszło losowanie i...pozostaje mi szeptać nocą do męża słowami Gałczyńskiego:
" A Ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,
wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,
Ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu..."

Pięknych snów Wam życzę, i znalezienia własnej wyspy szczęśliwej:)

Zdjęcia pochodzą z netu.