W piątek nasza Izulka brała ślub. Napisałam w odpowiedzi na jej wpis na fb, że do szczęścia nie potrzeba ani literki "r" w nazwie ślubnego miesiąca, ani pięknej pogody w dniu ślubu, ani super kreacji czy wypasionego wesela.
Tak napisałam, bo tak myślę, tak myślałam 22 lata temu, gdy sama brałam ślub. A przeżyłam wtedy tyle ślubno-weselnych "wpadek", które kompletnie nie były w stanie zakłócić mojego, naszego szczęścia.
Ślub był w kwietniu, więc bez "r". Sukienkę miałam odkupioną, bo sklepowe mnie nie zachwycały, a na szycie było już za późno. Małż miał odkupiony garnitur, od kolegi, który kupił go na swój ślub, a ślub ten - nie pamiętam już, z jakiego powodu, się nie odbył.
Przyjaciółka, która miała być moją świadkową, a także uczesać mnie i upiąć welon, nie dojechała z Niemiec (o czym dowiedzieliśmy się rankiem w dzień ślubu), w związku z tym świadkami było dwóch facetów, a fryzurę robiła mi pierwsza z brzegu fryzjerka z łapanki i zrobiła to fatalnie. Jak się zobaczyłam w lustrze, zapadłam w takie odrętwienie z przerażenia (i niesmaku), że...zapomniałam o makijażu, ślub więc brałam totalnie saute:)
Bukiet nie wyglądał jak zamówiony, kolega, który miał nam zaśpiewać Ave Maria zachorował, a brat M., który wcześniej zaoferował, że sfilmuje ślub i wesele zapomniał kamery:)
Na weselny lokal wybraliśmy miejsce dla nas szczególne - knajpę, w której się poznaliśmy. Romantycznie, ale prawdę mówiąc nie był to lokal "wysokich lotów":) Za to fajnie się nazywał - Feniks:)
Kulminacyjny moment ślubnych "katastrof" nastąpił przed ołtarzem. Nie, nie, żadne z nas nie zwiało;) Kiedy o wyznaczonej porze stawiliśmy się w kościele, wyszedł do nas ksiądz i oznajmił, że...nie może nam udzielić ślubu. Bo nie dostarczyliśmy jakiegoś cholernego papierka (potwierdzenia, że w parafii M. 'ogłoszono' tzw. zapowiedzi). Nawet nie pytajcie o moją reakcję, byłam o krok od przywalenia temu biurokracie w sutannie nietrafioną ślubną wiązanką:) Całe szczęście, że ta parafia była w sąsiednim mieście, a nie na drugim końcu Polski. Przyjaciel M., łamiąc chyba wszystkie możliwe przepisy drogowe ( a wszelkie ograniczenia prędkości z całą pewnością) pojechał i załatwił, co trzeba, a ślub się odbył, choć jednak ze sporym opóźnieniem.
Reszta to już same drobiazgi - pogoda była nieciekawa, od teściów nie dostaliśmy nawet kartki z życzeniami a w połowie wesela właścicielka lokalu oświadczyła, że źle obliczyła koszty i zażądała dopłaty (przez grzeczność nie napiszę, co jej odpowiedziałam, powiem tylko, że ze względu na tak ważny dla mnie dzień powściągnęłam język i w odpowiedzi ograniczyłam ilość przekleństw do niezbędnego minimum. Aaa i nie skosztowałam weselnego tortu (nie pamiętam nawet, dlaczego). Ja! Wyobrażacie sobie?;)
Po takim "wstępie" nasze życie po ślubie mogło (i jest) już tylko być coraz lepsze i lepsze;)
A Wy? Przeżyłyście jakieś ślubno-weselne wpadki?
Moi rodzice w dniu swego ślubu.
J 8, 1-11
1 godzinę temu