Po raz któryś tam ( nie czarujmy się i otoczenia - nie pierwszy i z całą pewnością nie ostatni) postanowiłam robić za pierwszą naiwną niesłodką idiotkę i uwierzyć w reklamę.
Rozsądek (tak, posiadam coś takiego, w ilościach śladowych, ale mam) oraz zgrany ( o ironio - również w reklamie) duet serce+rozum krzyczały nie, nie, NIE, ale ten jeden, jedyny, malutki procencik naiwności we mnie kusił - spróbuj;)
Padło na goodbye appetite (dobra, w tym miejscu można wybuchnąć szyderczym śmiechem). Obejrzałam wzmiankowaną reklamę razy kilka. Wnioski nie były zbyt zachęcające - tak naprawdę nie chciałabym być aż tak szczupła, jak dziewczyna z pierwszej wersji tej reklamy.
Bo:
-musiałabym wymienić nagle całą garderobę, kupując ciuchy o kilka numerów mniejsze, a nie stać mnie na to; antytalent krawiecki zaś nie pozwala mi zrobić z jednej namiotopodobnej kiecki dwie mniejsze
-musiałabym zawieść oczekiwania małżowskie. Małż mój bowiem oczekuje, że w łóżku a takoż poza nim przytuli się do miłych krągłości.
Fakt, że ostatnio posunęłam się nieco za daleko w spełnianiu tych oczekiwań i moje krągłości przeszły z jakości w ilość i jakieś tam ich zredukowanie byłoby przeze mnie mile widziane.
Ale najgorsze i dla mnie zupełnie nie do przyjęcia było to, że wspomniana dziewczyna po zjedzeniu 1 zielonego groszku (słownie: jednego marnego ziarenka!) zakomunikowała wszem i wobec: jestem syta!. Ludzie kochane - syta! Po jednym marnym, niegodnym wzmianki ziareneczku ona jest syta! Znaczy - nic więcej już nie zje, bo nie zmieści. Czyli nie tylko koniec z jedzeniem kokosowych czekolad, orzechowych lodów, kiełbasy z grilla, tostów z jajecznicą i ogromną ilością sera. Koniec nawet z jedzeniem surówek, pomidorów czy czereśni. Po prostu - koniec z jedzeniem. Czegokolwiek. Oj, nie w smak mi to było, ale cóż - postanowiłam się poświęcić. Dla dobra. Nie do końca wiedziałam, czyjego (wyszło mi, że chyba dla dobra przemysłu farmaceutycznego), ale co tam:)
Poszłam, kupiłam, zażyłam. Smak ma toto nieco truskawkowy, konsystencję lekko kiślowatą.
I - jak było do przewidzenia - nic. Nul, zero, niente...
Miało toto sprawić, że mój appetite zrobi goodbye (ok, w tym miejscu również można śmiechem szyderczym zarżeć). Mój appetite w każdym razie takim śmiechem parsknął i z kiślowego napitku "odchudzającego" ( oczywiście odchudzającego bardzo skutecznie portfele naiwniaków) nic sobie nie zrobił. Może gdybym zeżarła wannę takiego kisielku. Albo basen, najlepiej rozmiarów olimpijskich. Może gdybym znalazła się na wyspie nie tylko bezludnej i bezsklepowej, ale też takiej, co to na niej nic nie rośnie ( poza zielonym groszkiem). No, może wtedy...
Póki co zrobiłam goodbye kolejnemu (setnemu?) w swym życiu podejściu do diety;)
I konsumuję sobie właśnie...
W moim przypadku ban na słodycze jest równie nieskuteczny, jak ban na lakiery;)